Pisząc te słowa na pokładzie samolotu do Paryża wspominam to co się działo 2 dni temu, ale sięgam też pamięcią 3 tygodnie wstecz, kiedy zaczynaliśmy podroż nie do końca wiedząc co nas czeka.
Udało się bez większych uszczerbków na zdrowiu i portfelu przejechać założoną trasę, zobaczyć wszystko, a nawet więcej, co przeczytaliśmy w przewodnikach, dobrze się bawić i potwierdzić wyświechtane jak kolana w starych jeansach powiedzenie o tym, że podróże kształcą.
Potem będzie Paryż, a potem Warszawa i znów mieszkanie będzie pachniało takim obcym zapachem, znów pościel będzie taka miękka i świeża i znów będzie 500 maili, w które trzeba będzie się wgryźć zaraz po pierwszej kawie i pierwszym mailu do reszty z grupy o treści: „Kurna, zimno, co ja tu robię?...”
Udział wzięli: Hubi i Beti, Kefi i Mera oraz Michal "la quenta por favor" i Ania.
ps. Bardzo wam dziękuję za ten wyjazd. Hubi
. . . . . . . Strach, śmiech, fascynacja i poirytowanie. 24 dni w Meksyku, Gwatemali, Belize i Kubie. Okiem subiektywnym.
poniedziałek, 10 listopada 2008
niedziela, 9 listopada 2008
Hawana ciąg dalszy
09.11.2008
Ten dzień okazał się dla nas łaskawy, bo wyszło śliczne słońce, było ciepło i wyglądało na to, że Hawana znów nas zaskoczyła. W słońcu okazuje się, że nawet najbardziej szare z szarych budynków wyglądają olśniewająco. Udało nam się dotrzeć do nieodkrytych przedtem rejonów miasta, które owszem, były turystyczne, ale błyszczały pięknem kolonialnych czasów i rzeczywiście powodowały, że nasze nastawienie zmieniło się trochę, jakby złagodnieliśmy i uśmiech pojawił się na naszych buziach. Ten dzień dał nam nowe spojrzenie na miasto i rzeczywiście można powiedzieć, że Hawana jest jedyną w swoim rodzaju. Trochę tu pachnie Włochami i trochę Francją, bo słońce kiedy świeci rozpieszcza i rzuca długie cienie w wąskich uliczkach przypominając chwile w Toskanii czy może we Florencji... W tym turystycznym centrum kilka budynków zostało odnowione, więc przyjemnie było usiąść na ryneczku pod katedrą i napić się kawy.
Właśnie - kawa. Mimo całej mizerii kulinarnej jedno trzeba Kubie przyznać - mają tam świetną kawę. Czy z mlekiem, czy jako espresso - zawsze smakuje dobrze lub bardzo dobrze. Dlatego gubiąc się pomiędzy uliczkami i kafejkami pozwalaliśmy sobie na jedną, a nawet dwie kawki dziennie delektując się jej aromatem.
Jest kilka miejsc w Hawanie, które warto odwiedzić, a jednym ze szlaków, który warto przetrzeć jest szlak Ernesta Hemingwaya, który żył w stolicy Hawany od 1940 do 1960 roku i jego obecność jest widoczna i łatwo odnajdywalna. Zaraz przy placu katedralnym jest knajpa, w której Ernest pijał moijto i w której wiszą jego zdjęcia, na ścianach widnieją podpisy sławnych, którzy bywali z nim w tych wnętrzach i mimo, że jest tam drogo to klientów nie brakuje. Drugim miejscem, które odwiedziliśmy był jego dom, zlokalizowany właściwie na przedmieściach Hawany. Piękny, wielki ogród otaczający posiadłość nadaje jej rozmachu, którego i tak nie brakuje, jak się przyjrzeć hacjendzie z bliska. Wielki, płaski, prosty dom z lat 30 XX w. to miejsce gdzie Hemingway tworzył, żył, zmieniał żony i potrafił cieszyć się żywotem. Setki książek we wszystkich pomieszczeniach zdradzają zamiłowanie właściciela do rozmaitej lektury, ale nie tylko książki wybijają się na pierwszy plan. Ernest lubił polować, więc większość ścian okraszona jest porożem albo wypchaną głową strasznego, dzikiego zwierza. To wszystko tworzy klimat, jakiego się mówiąc szczerze, nie spodziewaliśmy. Chciałoby się mieć taki azyl...
Zdjęć robić legalnie nie można, ale jak się pogada z paniami pilnującymi dom to możliwe jest nawet wejście do wnętrz, które normalnie nie są dostępne dla zwykłych śmiertelników. Nie skorzystaliśmy z tej możliwości, bo z finansami było już krucho, a wspomniana usługa była pewnikiem przeznaczona dla turystów z USA lub Skandynawii, więc i oczekiwania pieniężne byłyby wysokie. Opuściliśmy dom Hemingwaya z zazdrością, że wielkich zawsze było stać na taki rozmach, a my maluczcy, żeby mieć własne M, musimy brać kredyty na 30 lat, sprawdzać co miesiąc Libor i modlić się o stabilność franka szwajcarskiego.
Więc pomówmy o pogodzie.
Kuba jest nawiedzana corocznie przez co najmniej kilka huraganów. Huragany czasem docierają do Hawany, czasem nie. Nie mniej jednak południe kraju jest regularnie podlewane przez wielką trąbę i właściwie ludzie co roku przyszykowani są na ewakuację, podtopienia lub zalania pól uprawnych itp.. W tym roku huragan zaatakował Kubę właśnie wtedy, kiedy byliśmy w Hawanie, ale jego epicentrum ulokowało się na południu, więc dotarł do nas właściwie tylko mocny deszcz, który jednej z nocy nie dał nam spać i walił w dach bez opamiętania, jakby chciał nam udowodnić (to słowo ze względów dużej leksykalnej zawartości H2O pasuje tu idealnie), że jest pochodną wielkiego huraganu szalejącego niedaleko, a nie tylko zwykłym deszczem padającym ot tak sobie. Następnego dnia wyszło słońce i gdyby nie wzmianka w periodyku GRANMA o tym, co Fidel myśli o huraganie, właściwie zapomnielibyśmy, że w ogóle jakiś cyklon był.
Pobyt i oswajanie się z miastem zaowocował kilkoma spostrzeżeniami:
Kolejka - to chyba przypadłość wszystkich krajów o ustroju socjalistycznym. Ludzie ustawiają się po chleb, po mięso, ale najdłuższe kolejki jakie widzieliśmy tworzyły się przed wielką budka z lodami, taką niby kawiarnią, do której cała młodzież tłoczyła się po to, żeby zjeść kilka kulek zmrożonego mleka. Oceniliśmy, że średni czas stania w kolejce to około 3-4 godzin, ale mimo wszystko codziennie w tym miejscu ustawiał się kilometrowy ogonek. Mocne.
Ogromna ilość młodzieży na ulicy.
Chyba dlatego, że dość wcześnie zakłada się tu rodziny, na ulicach wieczorami widać wyłącznie małolatów, którzy chcą skorzystać z wolność póki mogą. Mimo biedy i braku źródła modnych ciuchów widać, że obserwują trendy i kupują ubrania na topie, chyba na czarnym rynku. Tłoczą się więc w bluzkach D&G czy Armani na ulicach, stoją w kolejkach po lody albo do kina (na film o rewolucji) i zdają się być szczęśliwi.
Kupowanie za CUC.
Okazało sie, że jednak można kupować za CUC w sklepach przeznaczonych tylko dla lokalnych. Przelicznik jest 24:1 i to jest bardzo bezpieczny sposób na wymianę peso małego na duże, bo reszta przeważnie wydawana jest w peso lokalnym. Znaleźliśmy mała knajpkę, w której udało nam się zjeść i wypić za CUC, a okazało się tak tanio, że za 1 peso convertible mogą zjeść śniadanie 2 osoby, z kawą, sokiem i podwójną porcją kanapek. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej...
Po 5 dniach czas nasz nadszedł. Pożegnaliśmy się z właścicielami pięknej, kolonialnej posiadłości, w której mieszkaliśmy, wsiedliśmy w taksówkę i udaliśmy się na lotnisko. Po wydaniu reszty pieniędzy urzędniczka-beton przy przejściu do odprawy paszportowej uprzejmie poinformowała nas, że musimy uiścić opłatę lotniskowa, bo takowa nie jest zawarta w bilecie. I po 25 CUC na głowę poszło na chwałę Fidela i jego brata Raula. Niech ich gwiazda świeci jak najjaśniej.
Tak się właśnie wali po rogach turystów, bo bez tej opłaty nie da się wylecieć z Kuby.
Kuba pozostawia mieszane uczucia, zachwyca, intryguje, denerwuje, wyprowadza z równowagi, ale na pewno nie wolno tracić zdrowego rozsądku bo na to tylko czekają hieny, które wykorzystają każdy moment słabości, żeby wziąć jak najwięcej dla siebie.
Ten dzień okazał się dla nas łaskawy, bo wyszło śliczne słońce, było ciepło i wyglądało na to, że Hawana znów nas zaskoczyła. W słońcu okazuje się, że nawet najbardziej szare z szarych budynków wyglądają olśniewająco. Udało nam się dotrzeć do nieodkrytych przedtem rejonów miasta, które owszem, były turystyczne, ale błyszczały pięknem kolonialnych czasów i rzeczywiście powodowały, że nasze nastawienie zmieniło się trochę, jakby złagodnieliśmy i uśmiech pojawił się na naszych buziach. Ten dzień dał nam nowe spojrzenie na miasto i rzeczywiście można powiedzieć, że Hawana jest jedyną w swoim rodzaju. Trochę tu pachnie Włochami i trochę Francją, bo słońce kiedy świeci rozpieszcza i rzuca długie cienie w wąskich uliczkach przypominając chwile w Toskanii czy może we Florencji... W tym turystycznym centrum kilka budynków zostało odnowione, więc przyjemnie było usiąść na ryneczku pod katedrą i napić się kawy.
Właśnie - kawa. Mimo całej mizerii kulinarnej jedno trzeba Kubie przyznać - mają tam świetną kawę. Czy z mlekiem, czy jako espresso - zawsze smakuje dobrze lub bardzo dobrze. Dlatego gubiąc się pomiędzy uliczkami i kafejkami pozwalaliśmy sobie na jedną, a nawet dwie kawki dziennie delektując się jej aromatem.
Jest kilka miejsc w Hawanie, które warto odwiedzić, a jednym ze szlaków, który warto przetrzeć jest szlak Ernesta Hemingwaya, który żył w stolicy Hawany od 1940 do 1960 roku i jego obecność jest widoczna i łatwo odnajdywalna. Zaraz przy placu katedralnym jest knajpa, w której Ernest pijał moijto i w której wiszą jego zdjęcia, na ścianach widnieją podpisy sławnych, którzy bywali z nim w tych wnętrzach i mimo, że jest tam drogo to klientów nie brakuje. Drugim miejscem, które odwiedziliśmy był jego dom, zlokalizowany właściwie na przedmieściach Hawany. Piękny, wielki ogród otaczający posiadłość nadaje jej rozmachu, którego i tak nie brakuje, jak się przyjrzeć hacjendzie z bliska. Wielki, płaski, prosty dom z lat 30 XX w. to miejsce gdzie Hemingway tworzył, żył, zmieniał żony i potrafił cieszyć się żywotem. Setki książek we wszystkich pomieszczeniach zdradzają zamiłowanie właściciela do rozmaitej lektury, ale nie tylko książki wybijają się na pierwszy plan. Ernest lubił polować, więc większość ścian okraszona jest porożem albo wypchaną głową strasznego, dzikiego zwierza. To wszystko tworzy klimat, jakiego się mówiąc szczerze, nie spodziewaliśmy. Chciałoby się mieć taki azyl...
Zdjęć robić legalnie nie można, ale jak się pogada z paniami pilnującymi dom to możliwe jest nawet wejście do wnętrz, które normalnie nie są dostępne dla zwykłych śmiertelników. Nie skorzystaliśmy z tej możliwości, bo z finansami było już krucho, a wspomniana usługa była pewnikiem przeznaczona dla turystów z USA lub Skandynawii, więc i oczekiwania pieniężne byłyby wysokie. Opuściliśmy dom Hemingwaya z zazdrością, że wielkich zawsze było stać na taki rozmach, a my maluczcy, żeby mieć własne M, musimy brać kredyty na 30 lat, sprawdzać co miesiąc Libor i modlić się o stabilność franka szwajcarskiego.
Więc pomówmy o pogodzie.
Kuba jest nawiedzana corocznie przez co najmniej kilka huraganów. Huragany czasem docierają do Hawany, czasem nie. Nie mniej jednak południe kraju jest regularnie podlewane przez wielką trąbę i właściwie ludzie co roku przyszykowani są na ewakuację, podtopienia lub zalania pól uprawnych itp.. W tym roku huragan zaatakował Kubę właśnie wtedy, kiedy byliśmy w Hawanie, ale jego epicentrum ulokowało się na południu, więc dotarł do nas właściwie tylko mocny deszcz, który jednej z nocy nie dał nam spać i walił w dach bez opamiętania, jakby chciał nam udowodnić (to słowo ze względów dużej leksykalnej zawartości H2O pasuje tu idealnie), że jest pochodną wielkiego huraganu szalejącego niedaleko, a nie tylko zwykłym deszczem padającym ot tak sobie. Następnego dnia wyszło słońce i gdyby nie wzmianka w periodyku GRANMA o tym, co Fidel myśli o huraganie, właściwie zapomnielibyśmy, że w ogóle jakiś cyklon był.
Pobyt i oswajanie się z miastem zaowocował kilkoma spostrzeżeniami:
Kolejka - to chyba przypadłość wszystkich krajów o ustroju socjalistycznym. Ludzie ustawiają się po chleb, po mięso, ale najdłuższe kolejki jakie widzieliśmy tworzyły się przed wielką budka z lodami, taką niby kawiarnią, do której cała młodzież tłoczyła się po to, żeby zjeść kilka kulek zmrożonego mleka. Oceniliśmy, że średni czas stania w kolejce to około 3-4 godzin, ale mimo wszystko codziennie w tym miejscu ustawiał się kilometrowy ogonek. Mocne.
Ogromna ilość młodzieży na ulicy.
Chyba dlatego, że dość wcześnie zakłada się tu rodziny, na ulicach wieczorami widać wyłącznie małolatów, którzy chcą skorzystać z wolność póki mogą. Mimo biedy i braku źródła modnych ciuchów widać, że obserwują trendy i kupują ubrania na topie, chyba na czarnym rynku. Tłoczą się więc w bluzkach D&G czy Armani na ulicach, stoją w kolejkach po lody albo do kina (na film o rewolucji) i zdają się być szczęśliwi.
Kupowanie za CUC.
Okazało sie, że jednak można kupować za CUC w sklepach przeznaczonych tylko dla lokalnych. Przelicznik jest 24:1 i to jest bardzo bezpieczny sposób na wymianę peso małego na duże, bo reszta przeważnie wydawana jest w peso lokalnym. Znaleźliśmy mała knajpkę, w której udało nam się zjeść i wypić za CUC, a okazało się tak tanio, że za 1 peso convertible mogą zjeść śniadanie 2 osoby, z kawą, sokiem i podwójną porcją kanapek. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej...
Po 5 dniach czas nasz nadszedł. Pożegnaliśmy się z właścicielami pięknej, kolonialnej posiadłości, w której mieszkaliśmy, wsiedliśmy w taksówkę i udaliśmy się na lotnisko. Po wydaniu reszty pieniędzy urzędniczka-beton przy przejściu do odprawy paszportowej uprzejmie poinformowała nas, że musimy uiścić opłatę lotniskowa, bo takowa nie jest zawarta w bilecie. I po 25 CUC na głowę poszło na chwałę Fidela i jego brata Raula. Niech ich gwiazda świeci jak najjaśniej.
Tak się właśnie wali po rogach turystów, bo bez tej opłaty nie da się wylecieć z Kuby.
Kuba pozostawia mieszane uczucia, zachwyca, intryguje, denerwuje, wyprowadza z równowagi, ale na pewno nie wolno tracić zdrowego rozsądku bo na to tylko czekają hieny, które wykorzystają każdy moment słabości, żeby wziąć jak najwięcej dla siebie.
sobota, 8 listopada 2008
Hawana
08.11.2008
Hawana.
Znów muszę zacząć od słów, że nie jestem ani historykiem ani innym naukowcem, więc moje spostrzeżenia są jak najbardziej subiektywne i wcale nie muszą się zgadzać z prawdą historyczną, choć prawda jest chyba tylko jedna, prawda? Tak więc moja wersja prawdy jest wersją subiektywną. Historią niech zajmą się ludzie do tego celu szkoleni, a ja opowiem tylko to, co nam się, jako nieszkolonym podróżnikom, wydaje.
Przez dwa dni w tym prawie 2 milionowym mieście przeszliśmy tyle kilometrów, że rzeczywiście nie pamiętam, kiedy tak wiele zrobiłem per pedes. Miasto jest duże i ma dwa centra. Jedno nazywa się Havana Vieja, a drugie nie pamiętam, ale jest trochę bardziej nowoczesne, ciągnie się wzdłuż ulicy 23 i jest ciut mocniej zatłoczone lokalesami. Miastem, jak i państwem, rządzą dwa systemy. System socjalistyczny, który przejawia się walutą lokalną, centralnie sterowanym rynkiem i faktem, iż ceny podawane w dużych wartościach dotyczą ludzi lokalnych; drugi system, bardziej zbliżony do kapitalistycznego - oparty na peso convertible (CUC), które jest odpowiednikiem dolara, tylko o większej wartości. Ten drugi system dopuszcza w pewnym sensie konkurencję, ceny są umowne i w dużym uproszczeniu można go przyrównać do systemów, w jakich zwykło nam się obracać. Ten dualizm jest tak zakorzeniony w ludziach, że właściwie uznają za słuszne fakt, że turysta nie powinien płacić w peso lokalnych, bo turysta ma obowiązek zostawić jak najwięcej pieniędzy na Kubie - stąd jedyną walutą dla nas było CUC, co nie było nam na rękę ani trochę. I żaden obywatel nie chciał wymienić nam CUC na peso lokalne (choć potem okazało się, że jak się sprytnie poszuka, to można skołować małe peso, ale o tem potem), bo działałby na szkodę swoją i Państwa kubańskiego. Jakie to wszystko mentalnie dalekie od naszych schematów; mimo iż tak nie dawno zaszły zmiany w naszym kraju, społecznie i systemowo jesteśmy o dobrych kilka poziomów wyżej.
Wracając jednak do samej Hawany. Patrząc na miasto ma się wrażenie, że bardzo niedawno odbyły się tu manewry wojskowe i ktoś przez nieuwagę przycisnął nie ten guzik, kilka rakiet uderzyło nie tam gdzie trzeba i że czas ma rzeczywiście względną naturę, a na dowód tego, złośliwie przeniósł nas do lat 50 tych. Samochody, które jeżdżą po ulicach są dokładnie z tamtej epoki i proszę mi wierzyć, że mimo mojego zainteresowania motoryzacją nie mam pojęcia jakiej marki jest nawet co drugi pojazd, jeżeli nie zatrzyma się dostatecznie blisko, aby można to sprawdzić na tylnej klapie. Wielkie, amerykańskie auta przepływają przez ulice barwiąc je to na żółto, to na czerwono, to na zielono i znikają za ścianą spalin, które po sobie zostawiają. Wielkie, amerykańskie, ale nie tylko, połykacze szos i hektolitrów paliwa w większości służą za taksówki, bo ludzi nie stać na codzienne poruszanie się tymi paliwożercami i żeby jakoś zarobić na etylinę kierowcy wożą innych lub stają się legalnym taksami. Fakt, że ludzi nie stać na samochody powoduje, że ulice Hawany generalnie są niezatłoczone i łatwo jest dotrzeć z punktu A do punktu B w miarę realnym czasie nawet w poniedziałek rano.
Na Kubie nie można dobrze zjeść. Nie ma jako takiej kubańskiej kuchni, bo jest ona złożeniem wszystkiego co na Kubę miało wpływ. Hiszpania, USA oraz inne państwa, których pozostałości cały czas można obserwować w stolicy odcisnęły swoje piętno kulinarne, ale nie można powiedzieć, że jakoby pozytywne. Jeżeli chodzi o czas, to odnosi się wrażenie, że w tym mieście trochę się on zatrzymał, jakby od ponad 50 lat trwania rewolucji jest na urlopie bezpłatnym i wyjechał do Amazonii nie zostawiając listu pożegnalnego z możliwą datą powrotu. Fidel jest dobry, bo uwolnił kraj od Batisty, Fidel spowodował, że bada się huragany i ludzie nie giną, bo są ostrzegani odpowiednio wcześnie, Fidel znacjonalizował sklepy, domy fabryki i dał ludziom chleb. Cóż, posługując się pewną przenośnią, widać że to zwykły gniot, lekko nadpleśniały i na sztucznych barwnikach, ale ludzie karmiąc się tym wszystkim codziennie dają sobie ręce uciąć, że to kawior. To tak a propos jedzenia.
I mimo wszystko mieszkańcy Kuby nie tracą uśmiechu z ust, mają wiele energii i chęci do dalszego egzystowania, nie maja zbyt wielu intelektualnych rozrywek, ( Internet jest nadal jednym z bardziej pożądanych sposobów zabawy dla młodych ludzi) mają tani alkohol i dużo imprez przy, trzeba przyznać, świetnej muzyce kubańskiej. I kobiety...
Wiele napisano o urodzie Kubanek i trzeba przyznać, że jeszcze nie napisano wszystkiego. I na tym prawie skończę temat kobiet, bo to trzeba zobaczyć, opisać się tego dobrze nie da. Połączenie rasy białej, czarnej i czerwonej serwuje mieszankę, która zachwycała i zachwyca przybyszów do dzisiejszego dnia.
Uroda mieszkanek upiększa samo miasto, które 50 lat temu wyglądało wspaniale, a dziś wzbudza oczywiście emocje, ale trzeba mieć silnie wykształconą wyobraźnię, żeby te emocje były pozytywne i w towarzystwie miłych doznań estetycznych. Zaniedbane i rozsypujące się budynki i, o ile w dzielnicy starego miasta jeszcze jakoś delikatnie restaurowane, to w dalszych dzielnicach ewidentnie puszczone samopas powoli, ale skutecznie, doznają procesu naturalnej erozji i opadają w dół pozostawiając widok, który skojarzył mi się z jedną sceną z Pianisty Polańskiego. Długa ulica, obsypujące się budynki po bokach, chmurne niebo i latające nad tym wszystkim ptaki, niby sępy czekające na finalny akt (no może nie dokładnie tak wygląda ta scena, ale moje skojarzenie podtrzymuję). Tylko tutaj nie było sępów, widać było za to wielu ludzi normalnie żyjących w tych prawie zgliszczach, a z głośników sączyła się kubańska muzyka…
Przez dwa dni pobytu w tym mieście udało nam się dotknąć biedoty, skrajnego ubóstwa, namolności naganiaczy, udało nam się zjeść coś, co kubańczycy nazywają jedzeniem i coraz bardziej wgryzaliśmy się w rzeczywistość, dualna rzeczywistość dochodząc do wniosku, że normalnie podróże są ograniczane dwoma funkcjami – skorelowanymi wartościami czasu i pieniędzy. Tu ta prosta zależność jest delikatnie zachwiana. Standardowo za pieniądze można kupić czas, czyli jak chce się coś zrobić szybciej, trzeba na to poświęcić więcej pieniążków, a jak ma się czas to można wydać mniej. To proste i logiczne w podróży. I sprawdza się wszędzie, oprócz Kuby. Tu nawet jeżeli ma się czas, to płaci się drożej, bo nie ma prostego dostępu do peso lokalnych, a wszystkie tanie rzeczy wyrażane są właśnie w tej walucie. Więc, chcieć czy nie chcieć trzeba płacić w CUC i nie marudzić. Chcieliśmy oczywiście wymienić trochę CUC na lokalne, ale skończyło się to zrobieniem nas, ładnie mówiąc, w karola na 60 zł. Nie polecamy tej praktyki, bo właściwie kończy się to zawsze tym samym.
Historia była następująca. Poszliśmy do muzeum rewolucji, jednego z budynków, które wysławiają zwycięstwo Fidela i jego trupy nad Batistą, jest jedną wielką propagandą z eksponatami takimi jak okulary Fidela, których używał jak planował przewrót itp. Kiedy przekraczaliśmy progi tego przybytku zaczepił nas młody człowiek, który też wchodził do muzeum i też chciał obejrzeć wystawę. Przez prawie 2 godziny opowiadał nam o tym wszystkim co tam było wystawione, a jego dziewczyna, która była nauczycielką w szkole, dopowiadała ciekawe fakty na temat historii Kuby. Mówili po hiszpańsku i włosku, on był lekarzem ginekologii i wszystko wydawało by się ok. Uśpili naszą czujność na tyle, że popełniliśmy błąd, którego nie powinno się popełniać w takich sytuacjach. Zapytaliśmy się, czy jest możliwe gdzieś wymienić CUC na lokalne peso. Nasz nowy znajomy powiedział, że on może nam pomóc, że pójdziemy razem do hotelu niedaleko i że wszystko się da jakoś załatwić. Zaproponował także, że może nam zorganizować tanie cygara i rzeczywiście po kilku minutach przyniósł kilka sztuk w dobrej cenie. To jeszcze bardziej uśpiło naszą czujność, więc poszliśmy z nim szukać miejsca wymiany pieniędzy. Za każdym razem szliśmy z nim, za każdym razem zostawiał nam w zastawie swoją narzeczoną i za każdym razem gdzie trafialiśmy nie dawało się wymienić CUC na lokalne, aż w ostatnim momencie powiedział, że jest trochę niebezpiecznie, żeby jego dziewczę z nami stało na ulicy i żebyśmy chwilę poczekali, a on zaraz wróci z kasą. I tyle ich widzieliśmy... Dobrze, że to tylko 20 peso i że w sumie to więcej straciliśmy czasu niż pieniędzy, ale nauczka jest. Nie ufać ginekologom.
Ten dzień zakończył się wielkim kacem moralnym a także takim zwykłym, fizycznym, bo żeby utopić smutki kupiliśmy tani rum, tanie napoje do jego rozcieńczania, usiedliśmy w naszym gościnnym domu na patio i rozsmakowując się w mieszance okraszonej kroplą kwaśnej pomarańczy zalaliśmy robaka, który nas toczył.
Hawana.
Znów muszę zacząć od słów, że nie jestem ani historykiem ani innym naukowcem, więc moje spostrzeżenia są jak najbardziej subiektywne i wcale nie muszą się zgadzać z prawdą historyczną, choć prawda jest chyba tylko jedna, prawda? Tak więc moja wersja prawdy jest wersją subiektywną. Historią niech zajmą się ludzie do tego celu szkoleni, a ja opowiem tylko to, co nam się, jako nieszkolonym podróżnikom, wydaje.
Przez dwa dni w tym prawie 2 milionowym mieście przeszliśmy tyle kilometrów, że rzeczywiście nie pamiętam, kiedy tak wiele zrobiłem per pedes. Miasto jest duże i ma dwa centra. Jedno nazywa się Havana Vieja, a drugie nie pamiętam, ale jest trochę bardziej nowoczesne, ciągnie się wzdłuż ulicy 23 i jest ciut mocniej zatłoczone lokalesami. Miastem, jak i państwem, rządzą dwa systemy. System socjalistyczny, który przejawia się walutą lokalną, centralnie sterowanym rynkiem i faktem, iż ceny podawane w dużych wartościach dotyczą ludzi lokalnych; drugi system, bardziej zbliżony do kapitalistycznego - oparty na peso convertible (CUC), które jest odpowiednikiem dolara, tylko o większej wartości. Ten drugi system dopuszcza w pewnym sensie konkurencję, ceny są umowne i w dużym uproszczeniu można go przyrównać do systemów, w jakich zwykło nam się obracać. Ten dualizm jest tak zakorzeniony w ludziach, że właściwie uznają za słuszne fakt, że turysta nie powinien płacić w peso lokalnych, bo turysta ma obowiązek zostawić jak najwięcej pieniędzy na Kubie - stąd jedyną walutą dla nas było CUC, co nie było nam na rękę ani trochę. I żaden obywatel nie chciał wymienić nam CUC na peso lokalne (choć potem okazało się, że jak się sprytnie poszuka, to można skołować małe peso, ale o tem potem), bo działałby na szkodę swoją i Państwa kubańskiego. Jakie to wszystko mentalnie dalekie od naszych schematów; mimo iż tak nie dawno zaszły zmiany w naszym kraju, społecznie i systemowo jesteśmy o dobrych kilka poziomów wyżej.
Wracając jednak do samej Hawany. Patrząc na miasto ma się wrażenie, że bardzo niedawno odbyły się tu manewry wojskowe i ktoś przez nieuwagę przycisnął nie ten guzik, kilka rakiet uderzyło nie tam gdzie trzeba i że czas ma rzeczywiście względną naturę, a na dowód tego, złośliwie przeniósł nas do lat 50 tych. Samochody, które jeżdżą po ulicach są dokładnie z tamtej epoki i proszę mi wierzyć, że mimo mojego zainteresowania motoryzacją nie mam pojęcia jakiej marki jest nawet co drugi pojazd, jeżeli nie zatrzyma się dostatecznie blisko, aby można to sprawdzić na tylnej klapie. Wielkie, amerykańskie auta przepływają przez ulice barwiąc je to na żółto, to na czerwono, to na zielono i znikają za ścianą spalin, które po sobie zostawiają. Wielkie, amerykańskie, ale nie tylko, połykacze szos i hektolitrów paliwa w większości służą za taksówki, bo ludzi nie stać na codzienne poruszanie się tymi paliwożercami i żeby jakoś zarobić na etylinę kierowcy wożą innych lub stają się legalnym taksami. Fakt, że ludzi nie stać na samochody powoduje, że ulice Hawany generalnie są niezatłoczone i łatwo jest dotrzeć z punktu A do punktu B w miarę realnym czasie nawet w poniedziałek rano.
Na Kubie nie można dobrze zjeść. Nie ma jako takiej kubańskiej kuchni, bo jest ona złożeniem wszystkiego co na Kubę miało wpływ. Hiszpania, USA oraz inne państwa, których pozostałości cały czas można obserwować w stolicy odcisnęły swoje piętno kulinarne, ale nie można powiedzieć, że jakoby pozytywne. Jeżeli chodzi o czas, to odnosi się wrażenie, że w tym mieście trochę się on zatrzymał, jakby od ponad 50 lat trwania rewolucji jest na urlopie bezpłatnym i wyjechał do Amazonii nie zostawiając listu pożegnalnego z możliwą datą powrotu. Fidel jest dobry, bo uwolnił kraj od Batisty, Fidel spowodował, że bada się huragany i ludzie nie giną, bo są ostrzegani odpowiednio wcześnie, Fidel znacjonalizował sklepy, domy fabryki i dał ludziom chleb. Cóż, posługując się pewną przenośnią, widać że to zwykły gniot, lekko nadpleśniały i na sztucznych barwnikach, ale ludzie karmiąc się tym wszystkim codziennie dają sobie ręce uciąć, że to kawior. To tak a propos jedzenia.
I mimo wszystko mieszkańcy Kuby nie tracą uśmiechu z ust, mają wiele energii i chęci do dalszego egzystowania, nie maja zbyt wielu intelektualnych rozrywek, ( Internet jest nadal jednym z bardziej pożądanych sposobów zabawy dla młodych ludzi) mają tani alkohol i dużo imprez przy, trzeba przyznać, świetnej muzyce kubańskiej. I kobiety...
Wiele napisano o urodzie Kubanek i trzeba przyznać, że jeszcze nie napisano wszystkiego. I na tym prawie skończę temat kobiet, bo to trzeba zobaczyć, opisać się tego dobrze nie da. Połączenie rasy białej, czarnej i czerwonej serwuje mieszankę, która zachwycała i zachwyca przybyszów do dzisiejszego dnia.
Uroda mieszkanek upiększa samo miasto, które 50 lat temu wyglądało wspaniale, a dziś wzbudza oczywiście emocje, ale trzeba mieć silnie wykształconą wyobraźnię, żeby te emocje były pozytywne i w towarzystwie miłych doznań estetycznych. Zaniedbane i rozsypujące się budynki i, o ile w dzielnicy starego miasta jeszcze jakoś delikatnie restaurowane, to w dalszych dzielnicach ewidentnie puszczone samopas powoli, ale skutecznie, doznają procesu naturalnej erozji i opadają w dół pozostawiając widok, który skojarzył mi się z jedną sceną z Pianisty Polańskiego. Długa ulica, obsypujące się budynki po bokach, chmurne niebo i latające nad tym wszystkim ptaki, niby sępy czekające na finalny akt (no może nie dokładnie tak wygląda ta scena, ale moje skojarzenie podtrzymuję). Tylko tutaj nie było sępów, widać było za to wielu ludzi normalnie żyjących w tych prawie zgliszczach, a z głośników sączyła się kubańska muzyka…
Przez dwa dni pobytu w tym mieście udało nam się dotknąć biedoty, skrajnego ubóstwa, namolności naganiaczy, udało nam się zjeść coś, co kubańczycy nazywają jedzeniem i coraz bardziej wgryzaliśmy się w rzeczywistość, dualna rzeczywistość dochodząc do wniosku, że normalnie podróże są ograniczane dwoma funkcjami – skorelowanymi wartościami czasu i pieniędzy. Tu ta prosta zależność jest delikatnie zachwiana. Standardowo za pieniądze można kupić czas, czyli jak chce się coś zrobić szybciej, trzeba na to poświęcić więcej pieniążków, a jak ma się czas to można wydać mniej. To proste i logiczne w podróży. I sprawdza się wszędzie, oprócz Kuby. Tu nawet jeżeli ma się czas, to płaci się drożej, bo nie ma prostego dostępu do peso lokalnych, a wszystkie tanie rzeczy wyrażane są właśnie w tej walucie. Więc, chcieć czy nie chcieć trzeba płacić w CUC i nie marudzić. Chcieliśmy oczywiście wymienić trochę CUC na lokalne, ale skończyło się to zrobieniem nas, ładnie mówiąc, w karola na 60 zł. Nie polecamy tej praktyki, bo właściwie kończy się to zawsze tym samym.
Historia była następująca. Poszliśmy do muzeum rewolucji, jednego z budynków, które wysławiają zwycięstwo Fidela i jego trupy nad Batistą, jest jedną wielką propagandą z eksponatami takimi jak okulary Fidela, których używał jak planował przewrót itp. Kiedy przekraczaliśmy progi tego przybytku zaczepił nas młody człowiek, który też wchodził do muzeum i też chciał obejrzeć wystawę. Przez prawie 2 godziny opowiadał nam o tym wszystkim co tam było wystawione, a jego dziewczyna, która była nauczycielką w szkole, dopowiadała ciekawe fakty na temat historii Kuby. Mówili po hiszpańsku i włosku, on był lekarzem ginekologii i wszystko wydawało by się ok. Uśpili naszą czujność na tyle, że popełniliśmy błąd, którego nie powinno się popełniać w takich sytuacjach. Zapytaliśmy się, czy jest możliwe gdzieś wymienić CUC na lokalne peso. Nasz nowy znajomy powiedział, że on może nam pomóc, że pójdziemy razem do hotelu niedaleko i że wszystko się da jakoś załatwić. Zaproponował także, że może nam zorganizować tanie cygara i rzeczywiście po kilku minutach przyniósł kilka sztuk w dobrej cenie. To jeszcze bardziej uśpiło naszą czujność, więc poszliśmy z nim szukać miejsca wymiany pieniędzy. Za każdym razem szliśmy z nim, za każdym razem zostawiał nam w zastawie swoją narzeczoną i za każdym razem gdzie trafialiśmy nie dawało się wymienić CUC na lokalne, aż w ostatnim momencie powiedział, że jest trochę niebezpiecznie, żeby jego dziewczę z nami stało na ulicy i żebyśmy chwilę poczekali, a on zaraz wróci z kasą. I tyle ich widzieliśmy... Dobrze, że to tylko 20 peso i że w sumie to więcej straciliśmy czasu niż pieniędzy, ale nauczka jest. Nie ufać ginekologom.
Ten dzień zakończył się wielkim kacem moralnym a także takim zwykłym, fizycznym, bo żeby utopić smutki kupiliśmy tani rum, tanie napoje do jego rozcieńczania, usiedliśmy w naszym gościnnym domu na patio i rozsmakowując się w mieszance okraszonej kroplą kwaśnej pomarańczy zalaliśmy robaka, który nas toczył.
czwartek, 6 listopada 2008
Tulum i lot na Kube
06.11.2008
Przez ostatnie 5 dni robiliśmy to, co można się spodziewać po zmęczonych turystach, którzy zawitali na bajecznie niebiesko-zielono-palmową plaże. Słowem - NIC. No, może nie do końca nic, bo nasz standardowy dzień na plaży w Tulum wyglądał następująco. Pobudka o godzinie około 9:00, śniadanie (w tempie nabijanym przez słyszane zza niskiej wydmy fale morskie leniwie dobijające do brzegu po spokojnie przespanej nocy), kokos z palmy obok, ananas z małego sklepiku w mieście, kawa z mlekiem i opanowujące powoli ciepło słoneczne oraz promyki bawiące się w esy-floresy na naszych skórach przy pomocy cienia liści wspomnianej wcześniej palmy. Limonki zamiast cytryn, krewetki zamiast ziemniaków i świeży sok z wyciśniętych przed chwilą pomarańczy (wbrew nazwie o skórce w kolorze zielonym a nie pomarańczowym). Tak właśnie wyglądała pobudka, a potem schemat powtarzał się właściwie codziennie, bo ruszaliśmy na plażę, której gładkość można przyrównać do pomarszczonego aksamitu, a kolor wody do rozświetlonego opalu przechodzącego w zielonkawy. Przejrzystość wody była na tyle złudna, że płynąc w masce mieliśmy wrażenie, iż dno jest zaraz pod nami, na wyciągnięcie ręki, a gdy chcieliśmy to sprawdzić okazywało się, że jest co najmniej 2 metry niżej.
Słońce było sympatycznie niemiłosierne i opalało tak, jak powinno opalać słonce na Karaibach. Na brązowo i przez filtr 50. Wylegiwanie się na plaży męczy, więc co jakiś czas spocone postacie podnosiły się wolno i podchodziły do ulokowanego w pobliżu baru z liści palmowych mówiąc "una cerveca con limon, por favor " albo mniej skomplikowane "piwo" i z uśmiechem na twarzy oraz butelczyną w dłoni powracały na kocyk oddać się grillowym praktykom słonecznym.
Jednego dnia popłynęliśmy ponurkować w maskach przy rafie, ale o tej porze roku (takie mamy przynajmniej wrażenie) rafy nie są porywające i ryb w nich tyle co kot napłakał, roślinki jakieś takie blade, a woda słona jak żona Lota już po słynnej przemianie. Takie pół dnia powoduje silne zgłodnienie i spragnienie. Musieliśmy dawać tym pierwotnym instynktom folgi i jak tylko pojawił się choć cień głodu lub spragnienia od razu kierowaliśmy swe kroki do pobliskiej restauracyjki, która serwowała fantastyczne potrawy kuchni meksykańskiej za przystępną cenę. Wiec i fajitas i quesadillas z sosem guacamole smakowało tam rewelacyjnie, szczególnie, że głodu nie wolno ignorować, a zasadzie tej służyliśmy bez najmniejszego wyjątku.
Ośrodek, który nas gościł był naturalnie piękny, bo domki z drewna idealnie komponowały się z piaskiem, na którym były postawione, zamykane tylko na małą kłódeczkę stanowiły perfekcyjne rozwiązanie dla takich budżetowych podróżników jak my. Z żalem opuściliśmy to miejsce, choć poranek ostatniego dnia pożegnał nas lekko zachmurzonym niebem, co w sumie nas cieszyło, bo oznaczało to, iż zużyliśmy dokładnie tyle pogody, ile się dało.
Lot na Kubę trwał około godziny, więc zanim się zdążyliśmy obejrzeć już byliśmy w Hawanie.
Listopad to czas, kiedy Karaiby odwiedzają huragany. W tym roku żaden duży do Hawany nie zawitał, ale pogoda w tym dniu nie była najlepsza bo i gorąco i wilgotno, a wieczorem zaczął padać deszcz.
Kuba przywitała nas właśnie taką aurą, ale wiedzieliśmy dokładnie, że to tylko taka przykrywka, bo tak w głębi duszy chciała nam powiedzieć zupełnie cos innego. Chciała nam powiedzieć 'Witajcie w stolicy kolonialnych rozkoszy lat 30 i 40 ubiegłego stulecia, gdzie kreolskie piękno kwitnie na każdym krawężniku, a urodziwe, dwudziestokilkuletnie Kubanki zwijają aromatyczne cygara na wewnętrznych stronach ud'.
Tak właśnie chciała Kuba nas powitać, tylko zabrakło jej farby do wymalowania właśnie takiego transparentu. W zamian dostaliśmy do rozwiązania zagadkę kubańskich Peso, których jest tu dwa rodzaje. Pewnie historia jest znana, ale dla tych, którzy nie wiedzą - szybkie wytłumaczenie.
Obowiązującą walutą jest Peso Wymienialne, zwane tu C.U.C. i przeliczane do dolara w stosunku 1:0,89 minus prowizja za wymianę - 10%, co daje de facto kurs 1:0,8. Czyli za 100$ dostajemy 80CUC. Fantazja. Jest jeszcze peso krajowe, nazwijmy je w ten sposób. Na jedno CUC wchodzi około 24 peso lokalne, ale zwykły turysta nie może go wymienić, bo to peso służy tubylcom do zarabiania, opłacania codziennych spraw i do jeżdżenia autobusami. No i tu zaczyna się problem, bo o ile żarcie można kupić za CUC, tak autobusem za CUC pojechać się nie da. Widać Fidel nie chce, żeby turyści jeździli środkami komunikacji publicznej (która nota bene kosztuje 0,4 krajowego peso, czyli 1\50 dolara, czyli około 6 groszy, czyli prawie nic) i żeby się walali taksówkami. A my nie chcieliśmy się walać taksówkami i chcieliśmy tak jak Ci, co tu mieszkają, jeździć zatłoczonymi chińskiej produkcji autobusami. Dlatego udało nam się zdobyć 10 krajowych peso i teraz misją było rozmienienie tych pieniędzy na drobne, bo przypominam, bilet kosztuje 0,40 peso. Nikt z zapytanych na ulicy ludzi, ani kelnerów w restauracji, nie chciał nam rozmienić tych pieniędzy zasłaniając się w gruncie rzeczy nie wiadomo czym i twierdząc, że takie transakcje to należy robić w bankach.
Klątwa ulicznego kurczaka, którego zjedliśmy na prędce w Playa del Carmen, gdzie po drodze przez 30 minut przebywaliśmy, dopadła Beti i 3-krotnie musiała ona nadawać audycję do wielkiego ucha, co zaskutkowało osłabieniem i otrzymaniem cieplej herbaty oraz dawki Stoperanu. Woda na herbatę udostępniona została przez właścicieli posesji, w której się zatrzymaliśmy w Hawanie. Posesji wyglądającej jak willa z lat 40-tych, z piękną werandą, wielkimi schodami i pierwszym piętrem, na którym ulokowane były dwie sypialnie o wielkości niedużego salonu, w których mieliśmy przyjemność spać.
Jeszcze tylko dwa krótkie słowa o samym domu, bo zmęczenie powoduje, że nie trafiam w klawisze.
Nasze lokum na Kubie to dwupiętrowa willa z pięknymi, marmurowymi schodami, patio i ogrodem zimowym, a wszystko na bardzo wysokim, kolonialnym poziomie, choć widać, że pewne elementy są nowsze, ale starano się zachować wspomniany klimat. Pokoje przestrzenne, z porcelanowymi figurkami na toaletkach drewnianych i wielkich łożach. Jadalnia ze stołem na 12 osób, szerokie przejście z jednej strony na patio, z drugiej do ogrodu zimowego. Wszystko utrzymane w schemacie lat 30-40 i znając historię Kuby po trosze wydaje się, że wcześniej mieszkał tu jakiś bogaty przedsiębiorca, a po nacjonalizacji właściciel został przegoniony na cztery wiatry i wprowadzili się doń ludzie z odpowiednimi papierami. Obecni zamieszkujący chyba właśnie mieli takie papiery, szczególnie, że pan domu chwalił się, iż studiował 4 lata w Leningradzie. I mówił po rosyjsku w stopniu zadowalającym. Nie ujmowało to jednak niczego z uroku Państwa właścicieli, którzy roztoczyli nad nami opiekę nie tylko w postaci dachu nad głową, ale także kilku opowieści, kilku dymków cygara i łyków rumu Kubańskiego (znaczy my stawialiśmy te używki, ale oni się chętnie podłączali). Obsługa naprawdę miła, ale za 25 Euro za dobę tak właśnie chyba być winno, więc przez 4 kolejne dni rozkoszowaliśmy się oryginalnymi wnętrzami i obecnością prawdziwej, choć w miarę zamożnej, kubańskiej rodziny.
Przez ostatnie 5 dni robiliśmy to, co można się spodziewać po zmęczonych turystach, którzy zawitali na bajecznie niebiesko-zielono-palmową plaże. Słowem - NIC. No, może nie do końca nic, bo nasz standardowy dzień na plaży w Tulum wyglądał następująco. Pobudka o godzinie około 9:00, śniadanie (w tempie nabijanym przez słyszane zza niskiej wydmy fale morskie leniwie dobijające do brzegu po spokojnie przespanej nocy), kokos z palmy obok, ananas z małego sklepiku w mieście, kawa z mlekiem i opanowujące powoli ciepło słoneczne oraz promyki bawiące się w esy-floresy na naszych skórach przy pomocy cienia liści wspomnianej wcześniej palmy. Limonki zamiast cytryn, krewetki zamiast ziemniaków i świeży sok z wyciśniętych przed chwilą pomarańczy (wbrew nazwie o skórce w kolorze zielonym a nie pomarańczowym). Tak właśnie wyglądała pobudka, a potem schemat powtarzał się właściwie codziennie, bo ruszaliśmy na plażę, której gładkość można przyrównać do pomarszczonego aksamitu, a kolor wody do rozświetlonego opalu przechodzącego w zielonkawy. Przejrzystość wody była na tyle złudna, że płynąc w masce mieliśmy wrażenie, iż dno jest zaraz pod nami, na wyciągnięcie ręki, a gdy chcieliśmy to sprawdzić okazywało się, że jest co najmniej 2 metry niżej.
Słońce było sympatycznie niemiłosierne i opalało tak, jak powinno opalać słonce na Karaibach. Na brązowo i przez filtr 50. Wylegiwanie się na plaży męczy, więc co jakiś czas spocone postacie podnosiły się wolno i podchodziły do ulokowanego w pobliżu baru z liści palmowych mówiąc "una cerveca con limon, por favor " albo mniej skomplikowane "piwo" i z uśmiechem na twarzy oraz butelczyną w dłoni powracały na kocyk oddać się grillowym praktykom słonecznym.
Jednego dnia popłynęliśmy ponurkować w maskach przy rafie, ale o tej porze roku (takie mamy przynajmniej wrażenie) rafy nie są porywające i ryb w nich tyle co kot napłakał, roślinki jakieś takie blade, a woda słona jak żona Lota już po słynnej przemianie. Takie pół dnia powoduje silne zgłodnienie i spragnienie. Musieliśmy dawać tym pierwotnym instynktom folgi i jak tylko pojawił się choć cień głodu lub spragnienia od razu kierowaliśmy swe kroki do pobliskiej restauracyjki, która serwowała fantastyczne potrawy kuchni meksykańskiej za przystępną cenę. Wiec i fajitas i quesadillas z sosem guacamole smakowało tam rewelacyjnie, szczególnie, że głodu nie wolno ignorować, a zasadzie tej służyliśmy bez najmniejszego wyjątku.
Ośrodek, który nas gościł był naturalnie piękny, bo domki z drewna idealnie komponowały się z piaskiem, na którym były postawione, zamykane tylko na małą kłódeczkę stanowiły perfekcyjne rozwiązanie dla takich budżetowych podróżników jak my. Z żalem opuściliśmy to miejsce, choć poranek ostatniego dnia pożegnał nas lekko zachmurzonym niebem, co w sumie nas cieszyło, bo oznaczało to, iż zużyliśmy dokładnie tyle pogody, ile się dało.
Lot na Kubę trwał około godziny, więc zanim się zdążyliśmy obejrzeć już byliśmy w Hawanie.
Listopad to czas, kiedy Karaiby odwiedzają huragany. W tym roku żaden duży do Hawany nie zawitał, ale pogoda w tym dniu nie była najlepsza bo i gorąco i wilgotno, a wieczorem zaczął padać deszcz.
Kuba przywitała nas właśnie taką aurą, ale wiedzieliśmy dokładnie, że to tylko taka przykrywka, bo tak w głębi duszy chciała nam powiedzieć zupełnie cos innego. Chciała nam powiedzieć 'Witajcie w stolicy kolonialnych rozkoszy lat 30 i 40 ubiegłego stulecia, gdzie kreolskie piękno kwitnie na każdym krawężniku, a urodziwe, dwudziestokilkuletnie Kubanki zwijają aromatyczne cygara na wewnętrznych stronach ud'.
Tak właśnie chciała Kuba nas powitać, tylko zabrakło jej farby do wymalowania właśnie takiego transparentu. W zamian dostaliśmy do rozwiązania zagadkę kubańskich Peso, których jest tu dwa rodzaje. Pewnie historia jest znana, ale dla tych, którzy nie wiedzą - szybkie wytłumaczenie.
Obowiązującą walutą jest Peso Wymienialne, zwane tu C.U.C. i przeliczane do dolara w stosunku 1:0,89 minus prowizja za wymianę - 10%, co daje de facto kurs 1:0,8. Czyli za 100$ dostajemy 80CUC. Fantazja. Jest jeszcze peso krajowe, nazwijmy je w ten sposób. Na jedno CUC wchodzi około 24 peso lokalne, ale zwykły turysta nie może go wymienić, bo to peso służy tubylcom do zarabiania, opłacania codziennych spraw i do jeżdżenia autobusami. No i tu zaczyna się problem, bo o ile żarcie można kupić za CUC, tak autobusem za CUC pojechać się nie da. Widać Fidel nie chce, żeby turyści jeździli środkami komunikacji publicznej (która nota bene kosztuje 0,4 krajowego peso, czyli 1\50 dolara, czyli około 6 groszy, czyli prawie nic) i żeby się walali taksówkami. A my nie chcieliśmy się walać taksówkami i chcieliśmy tak jak Ci, co tu mieszkają, jeździć zatłoczonymi chińskiej produkcji autobusami. Dlatego udało nam się zdobyć 10 krajowych peso i teraz misją było rozmienienie tych pieniędzy na drobne, bo przypominam, bilet kosztuje 0,40 peso. Nikt z zapytanych na ulicy ludzi, ani kelnerów w restauracji, nie chciał nam rozmienić tych pieniędzy zasłaniając się w gruncie rzeczy nie wiadomo czym i twierdząc, że takie transakcje to należy robić w bankach.
Klątwa ulicznego kurczaka, którego zjedliśmy na prędce w Playa del Carmen, gdzie po drodze przez 30 minut przebywaliśmy, dopadła Beti i 3-krotnie musiała ona nadawać audycję do wielkiego ucha, co zaskutkowało osłabieniem i otrzymaniem cieplej herbaty oraz dawki Stoperanu. Woda na herbatę udostępniona została przez właścicieli posesji, w której się zatrzymaliśmy w Hawanie. Posesji wyglądającej jak willa z lat 40-tych, z piękną werandą, wielkimi schodami i pierwszym piętrem, na którym ulokowane były dwie sypialnie o wielkości niedużego salonu, w których mieliśmy przyjemność spać.
Jeszcze tylko dwa krótkie słowa o samym domu, bo zmęczenie powoduje, że nie trafiam w klawisze.
Nasze lokum na Kubie to dwupiętrowa willa z pięknymi, marmurowymi schodami, patio i ogrodem zimowym, a wszystko na bardzo wysokim, kolonialnym poziomie, choć widać, że pewne elementy są nowsze, ale starano się zachować wspomniany klimat. Pokoje przestrzenne, z porcelanowymi figurkami na toaletkach drewnianych i wielkich łożach. Jadalnia ze stołem na 12 osób, szerokie przejście z jednej strony na patio, z drugiej do ogrodu zimowego. Wszystko utrzymane w schemacie lat 30-40 i znając historię Kuby po trosze wydaje się, że wcześniej mieszkał tu jakiś bogaty przedsiębiorca, a po nacjonalizacji właściciel został przegoniony na cztery wiatry i wprowadzili się doń ludzie z odpowiednimi papierami. Obecni zamieszkujący chyba właśnie mieli takie papiery, szczególnie, że pan domu chwalił się, iż studiował 4 lata w Leningradzie. I mówił po rosyjsku w stopniu zadowalającym. Nie ujmowało to jednak niczego z uroku Państwa właścicieli, którzy roztoczyli nad nami opiekę nie tylko w postaci dachu nad głową, ale także kilku opowieści, kilku dymków cygara i łyków rumu Kubańskiego (znaczy my stawialiśmy te używki, ale oni się chętnie podłączali). Obsługa naprawdę miła, ale za 25 Euro za dobę tak właśnie chyba być winno, więc przez 4 kolejne dni rozkoszowaliśmy się oryginalnymi wnętrzami i obecnością prawdziwej, choć w miarę zamożnej, kubańskiej rodziny.
środa, 5 listopada 2008
5 dniowe plazowanie w Tulum
Przez 5 dni lezelismy brzuchami do gory na plazy w Tulum. Jedzac i pijac i nic nie robiac. Jutro lecimy do Havany i wtedy, jezeli bedzie dostep do netu, napiszemy co i jak.
sobota, 1 listopada 2008
Tulum rankiem
01.11.2008
Włączyliśmy bieg "niespiesznie". Pobudka 9:00, śniadanie 10:30, wymiana waluty (kurs się waha niby w Polsce. Raz jest 13,40 teraz 12,50, co za Meksyk!) i taksówką na plażę w poszukiwaniu dobrego hotelu. Dobrego znaczy taniego i schludnego. Na szczęście Tulum to nie Cancun i można w miarę dobrej cenie znaleźć ładne lokum w cieniu palm, obok jakaś restauracyjka i jeżeli ktoś chce sobie wyobrazić jak to wszystko wygląda to należy spojrzeć na dowolną widokówkę z Karaibów – obrzydliwe, sztucznie niebieskie morze, paskudnie zielone palmy, plastikowe drinki z palemkami i tragicznie kiczowate chatki pokryte palmowymi liśćmi. I w takich właśnie okolicznościach przyrody i tego, niepowtarzalnej, będziemy mieszkać przez najbliższe 4 dni. Gdybyśmy nie pisali przez ten czas bloga, to można być pewnym, że jesteśmy bardzo zajęci leżeniem na plaży, jedzeniem krewetek i piciem zmrożonej Margarity czy innego hollywoodzkiego drinka, a także korzystaniem z uroków plaży, lokalnych mężczyzn i kobiet, zwierząt lub co tam jeszcze podejdzie. Viva la Mexico!
Dziś jest Wszystkich Świętych więc mamy zamiar wybrać się na wycieczkę na lokalny cmentarz, żeby popatrzeć jak się meksykanie obchodzą z przodkami, co piją, co jedzą, jak tańczą i czy to co słyszeliśmy o tym dniu jest prawdziwe.
Włączyliśmy bieg "niespiesznie". Pobudka 9:00, śniadanie 10:30, wymiana waluty (kurs się waha niby w Polsce. Raz jest 13,40 teraz 12,50, co za Meksyk!) i taksówką na plażę w poszukiwaniu dobrego hotelu. Dobrego znaczy taniego i schludnego. Na szczęście Tulum to nie Cancun i można w miarę dobrej cenie znaleźć ładne lokum w cieniu palm, obok jakaś restauracyjka i jeżeli ktoś chce sobie wyobrazić jak to wszystko wygląda to należy spojrzeć na dowolną widokówkę z Karaibów – obrzydliwe, sztucznie niebieskie morze, paskudnie zielone palmy, plastikowe drinki z palemkami i tragicznie kiczowate chatki pokryte palmowymi liśćmi. I w takich właśnie okolicznościach przyrody i tego, niepowtarzalnej, będziemy mieszkać przez najbliższe 4 dni. Gdybyśmy nie pisali przez ten czas bloga, to można być pewnym, że jesteśmy bardzo zajęci leżeniem na plaży, jedzeniem krewetek i piciem zmrożonej Margarity czy innego hollywoodzkiego drinka, a także korzystaniem z uroków plaży, lokalnych mężczyzn i kobiet, zwierząt lub co tam jeszcze podejdzie. Viva la Mexico!
Dziś jest Wszystkich Świętych więc mamy zamiar wybrać się na wycieczkę na lokalny cmentarz, żeby popatrzeć jak się meksykanie obchodzą z przodkami, co piją, co jedzą, jak tańczą i czy to co słyszeliśmy o tym dniu jest prawdziwe.
Subskrybuj:
Posty (Atom)