poniedziałek, 10 listopada 2008

W domu

Pisząc te słowa na pokładzie samolotu do Paryża wspominam to co się działo 2 dni temu, ale sięgam też pamięcią 3 tygodnie wstecz, kiedy zaczynaliśmy podroż nie do końca wiedząc co nas czeka.

Udało się bez większych uszczerbków na zdrowiu i portfelu przejechać założoną trasę, zobaczyć wszystko, a nawet więcej, co przeczytaliśmy w przewodnikach, dobrze się bawić i potwierdzić wyświechtane jak kolana w starych jeansach powiedzenie o tym, że podróże kształcą.

Potem będzie Paryż, a potem Warszawa i znów mieszkanie będzie pachniało takim obcym zapachem, znów pościel będzie taka miękka i świeża i znów będzie 500 maili, w które trzeba będzie się wgryźć zaraz po pierwszej kawie i pierwszym mailu do reszty z grupy o treści: „Kurna, zimno, co ja tu robię?...”


Udział wzięli: Hubi i Beti, Kefi i Mera oraz Michal "la quenta por favor" i Ania.

ps. Bardzo wam dziękuję za ten wyjazd. Hubi

niedziela, 9 listopada 2008

Hawana ciąg dalszy

09.11.2008

Ten dzień okazał się dla nas łaskawy, bo wyszło śliczne słońce, było ciepło i wyglądało na to, że Hawana znów nas zaskoczyła. W słońcu okazuje się, że nawet najbardziej szare z szarych budynków wyglądają olśniewająco. Udało nam się dotrzeć do nieodkrytych przedtem rejonów miasta, które owszem, były turystyczne, ale błyszczały pięknem kolonialnych czasów i rzeczywiście powodowały, że nasze nastawienie zmieniło się trochę, jakby złagodnieliśmy i uśmiech pojawił się na naszych buziach. Ten dzień dał nam nowe spojrzenie na miasto i rzeczywiście można powiedzieć, że Hawana jest jedyną w swoim rodzaju. Trochę tu pachnie Włochami i trochę Francją, bo słońce kiedy świeci rozpieszcza i rzuca długie cienie w wąskich uliczkach przypominając chwile w Toskanii czy może we Florencji... W tym turystycznym centrum kilka budynków zostało odnowione, więc przyjemnie było usiąść na ryneczku pod katedrą i napić się kawy.
Właśnie - kawa. Mimo całej mizerii kulinarnej jedno trzeba Kubie przyznać - mają tam świetną kawę. Czy z mlekiem, czy jako espresso - zawsze smakuje dobrze lub bardzo dobrze. Dlatego gubiąc się pomiędzy uliczkami i kafejkami pozwalaliśmy sobie na jedną, a nawet dwie kawki dziennie delektując się jej aromatem.

Jest kilka miejsc w Hawanie, które warto odwiedzić, a jednym ze szlaków, który warto przetrzeć jest szlak Ernesta Hemingwaya, który żył w stolicy Hawany od 1940 do 1960 roku i jego obecność jest widoczna i łatwo odnajdywalna. Zaraz przy placu katedralnym jest knajpa, w której Ernest pijał moijto i w której wiszą jego zdjęcia, na ścianach widnieją podpisy sławnych, którzy bywali z nim w tych wnętrzach i mimo, że jest tam drogo to klientów nie brakuje. Drugim miejscem, które odwiedziliśmy był jego dom, zlokalizowany właściwie na przedmieściach Hawany. Piękny, wielki ogród otaczający posiadłość nadaje jej rozmachu, którego i tak nie brakuje, jak się przyjrzeć hacjendzie z bliska. Wielki, płaski, prosty dom z lat 30 XX w. to miejsce gdzie Hemingway tworzył, żył, zmieniał żony i potrafił cieszyć się żywotem. Setki książek we wszystkich pomieszczeniach zdradzają zamiłowanie właściciela do rozmaitej lektury, ale nie tylko książki wybijają się na pierwszy plan. Ernest lubił polować, więc większość ścian okraszona jest porożem albo wypchaną głową strasznego, dzikiego zwierza. To wszystko tworzy klimat, jakiego się mówiąc szczerze, nie spodziewaliśmy. Chciałoby się mieć taki azyl...

Zdjęć robić legalnie nie można, ale jak się pogada z paniami pilnującymi dom to możliwe jest nawet wejście do wnętrz, które normalnie nie są dostępne dla zwykłych śmiertelników. Nie skorzystaliśmy z tej możliwości, bo z finansami było już krucho, a wspomniana usługa była pewnikiem przeznaczona dla turystów z USA lub Skandynawii, więc i oczekiwania pieniężne byłyby wysokie. Opuściliśmy dom Hemingwaya z zazdrością, że wielkich zawsze było stać na taki rozmach, a my maluczcy, żeby mieć własne M, musimy brać kredyty na 30 lat, sprawdzać co miesiąc Libor i modlić się o stabilność franka szwajcarskiego.

Więc pomówmy o pogodzie.

Kuba jest nawiedzana corocznie przez co najmniej kilka huraganów. Huragany czasem docierają do Hawany, czasem nie. Nie mniej jednak południe kraju jest regularnie podlewane przez wielką trąbę i właściwie ludzie co roku przyszykowani są na ewakuację, podtopienia lub zalania pól uprawnych itp.. W tym roku huragan zaatakował Kubę właśnie wtedy, kiedy byliśmy w Hawanie, ale jego epicentrum ulokowało się na południu, więc dotarł do nas właściwie tylko mocny deszcz, który jednej z nocy nie dał nam spać i walił w dach bez opamiętania, jakby chciał nam udowodnić (to słowo ze względów dużej leksykalnej zawartości H2O pasuje tu idealnie), że jest pochodną wielkiego huraganu szalejącego niedaleko, a nie tylko zwykłym deszczem padającym ot tak sobie. Następnego dnia wyszło słońce i gdyby nie wzmianka w periodyku GRANMA o tym, co Fidel myśli o huraganie, właściwie zapomnielibyśmy, że w ogóle jakiś cyklon był.

Pobyt i oswajanie się z miastem zaowocował kilkoma spostrzeżeniami:

Kolejka - to chyba przypadłość wszystkich krajów o ustroju socjalistycznym. Ludzie ustawiają się po chleb, po mięso, ale najdłuższe kolejki jakie widzieliśmy tworzyły się przed wielką budka z lodami, taką niby kawiarnią, do której cała młodzież tłoczyła się po to, żeby zjeść kilka kulek zmrożonego mleka. Oceniliśmy, że średni czas stania w kolejce to około 3-4 godzin, ale mimo wszystko codziennie w tym miejscu ustawiał się kilometrowy ogonek. Mocne.

Ogromna ilość młodzieży na ulicy.

Chyba dlatego, że dość wcześnie zakłada się tu rodziny, na ulicach wieczorami widać wyłącznie małolatów, którzy chcą skorzystać z wolność póki mogą. Mimo biedy i braku źródła modnych ciuchów widać, że obserwują trendy i kupują ubrania na topie, chyba na czarnym rynku. Tłoczą się więc w bluzkach D&G czy Armani na ulicach, stoją w kolejkach po lody albo do kina (na film o rewolucji) i zdają się być szczęśliwi.

Kupowanie za CUC.

Okazało sie, że jednak można kupować za CUC w sklepach przeznaczonych tylko dla lokalnych. Przelicznik jest 24:1 i to jest bardzo bezpieczny sposób na wymianę peso małego na duże, bo reszta przeważnie wydawana jest w peso lokalnym. Znaleźliśmy mała knajpkę, w której udało nam się zjeść i wypić za CUC, a okazało się tak tanio, że za 1 peso convertible mogą zjeść śniadanie 2 osoby, z kawą, sokiem i podwójną porcją kanapek. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej...

Po 5 dniach czas nasz nadszedł. Pożegnaliśmy się z właścicielami pięknej, kolonialnej posiadłości, w której mieszkaliśmy, wsiedliśmy w taksówkę i udaliśmy się na lotnisko. Po wydaniu reszty pieniędzy urzędniczka-beton przy przejściu do odprawy paszportowej uprzejmie poinformowała nas, że musimy uiścić opłatę lotniskowa, bo takowa nie jest zawarta w bilecie. I po 25 CUC na głowę poszło na chwałę Fidela i jego brata Raula. Niech ich gwiazda świeci jak najjaśniej.

Tak się właśnie wali po rogach turystów, bo bez tej opłaty nie da się wylecieć z Kuby.

Kuba pozostawia mieszane uczucia, zachwyca, intryguje, denerwuje, wyprowadza z równowagi, ale na pewno nie wolno tracić zdrowego rozsądku bo na to tylko czekają hieny, które wykorzystają każdy moment słabości, żeby wziąć jak najwięcej dla siebie.

sobota, 8 listopada 2008

Hawana

08.11.2008
Hawana.

Znów muszę zacząć od słów, że nie jestem ani historykiem ani innym naukowcem, więc moje spostrzeżenia są jak najbardziej subiektywne i wcale nie muszą się zgadzać z prawdą historyczną, choć prawda jest chyba tylko jedna, prawda? Tak więc moja wersja prawdy jest wersją subiektywną. Historią niech zajmą się ludzie do tego celu szkoleni, a ja opowiem tylko to, co nam się, jako nieszkolonym podróżnikom, wydaje.

Przez dwa dni w tym prawie 2 milionowym mieście przeszliśmy tyle kilometrów, że rzeczywiście nie pamiętam, kiedy tak wiele zrobiłem per pedes. Miasto jest duże i ma dwa centra. Jedno nazywa się Havana Vieja, a drugie nie pamiętam, ale jest trochę bardziej nowoczesne, ciągnie się wzdłuż ulicy 23 i jest ciut mocniej zatłoczone lokalesami. Miastem, jak i państwem, rządzą dwa systemy. System socjalistyczny, który przejawia się walutą lokalną, centralnie sterowanym rynkiem i faktem, iż ceny podawane w dużych wartościach dotyczą ludzi lokalnych; drugi system, bardziej zbliżony do kapitalistycznego - oparty na peso convertible (CUC), które jest odpowiednikiem dolara, tylko o większej wartości. Ten drugi system dopuszcza w pewnym sensie konkurencję, ceny są umowne i w dużym uproszczeniu można go przyrównać do systemów, w jakich zwykło nam się obracać. Ten dualizm jest tak zakorzeniony w ludziach, że właściwie uznają za słuszne fakt, że turysta nie powinien płacić w peso lokalnych, bo turysta ma obowiązek zostawić jak najwięcej pieniędzy na Kubie - stąd jedyną walutą dla nas było CUC, co nie było nam na rękę ani trochę. I żaden obywatel nie chciał wymienić nam CUC na peso lokalne (choć potem okazało się, że jak się sprytnie poszuka, to można skołować małe peso, ale o tem potem), bo działałby na szkodę swoją i Państwa kubańskiego. Jakie to wszystko mentalnie dalekie od naszych schematów; mimo iż tak nie dawno zaszły zmiany w naszym kraju, społecznie i systemowo jesteśmy o dobrych kilka poziomów wyżej.

Wracając jednak do samej Hawany. Patrząc na miasto ma się wrażenie, że bardzo niedawno odbyły się tu manewry wojskowe i ktoś przez nieuwagę przycisnął nie ten guzik, kilka rakiet uderzyło nie tam gdzie trzeba i że czas ma rzeczywiście względną naturę, a na dowód tego, złośliwie przeniósł nas do lat 50 tych. Samochody, które jeżdżą po ulicach są dokładnie z tamtej epoki i proszę mi wierzyć, że mimo mojego zainteresowania motoryzacją nie mam pojęcia jakiej marki jest nawet co drugi pojazd, jeżeli nie zatrzyma się dostatecznie blisko, aby można to sprawdzić na tylnej klapie. Wielkie, amerykańskie auta przepływają przez ulice barwiąc je to na żółto, to na czerwono, to na zielono i znikają za ścianą spalin, które po sobie zostawiają. Wielkie, amerykańskie, ale nie tylko, połykacze szos i hektolitrów paliwa w większości służą za taksówki, bo ludzi nie stać na codzienne poruszanie się tymi paliwożercami i żeby jakoś zarobić na etylinę kierowcy wożą innych lub stają się legalnym taksami. Fakt, że ludzi nie stać na samochody powoduje, że ulice Hawany generalnie są niezatłoczone i łatwo jest dotrzeć z punktu A do punktu B w miarę realnym czasie nawet w poniedziałek rano.

Na Kubie nie można dobrze zjeść. Nie ma jako takiej kubańskiej kuchni, bo jest ona złożeniem wszystkiego co na Kubę miało wpływ. Hiszpania, USA oraz inne państwa, których pozostałości cały czas można obserwować w stolicy odcisnęły swoje piętno kulinarne, ale nie można powiedzieć, że jakoby pozytywne. Jeżeli chodzi o czas, to odnosi się wrażenie, że w tym mieście trochę się on zatrzymał, jakby od ponad 50 lat trwania rewolucji jest na urlopie bezpłatnym i wyjechał do Amazonii nie zostawiając listu pożegnalnego z możliwą datą powrotu. Fidel jest dobry, bo uwolnił kraj od Batisty, Fidel spowodował, że bada się huragany i ludzie nie giną, bo są ostrzegani odpowiednio wcześnie, Fidel znacjonalizował sklepy, domy fabryki i dał ludziom chleb. Cóż, posługując się pewną przenośnią, widać że to zwykły gniot, lekko nadpleśniały i na sztucznych barwnikach, ale ludzie karmiąc się tym wszystkim codziennie dają sobie ręce uciąć, że to kawior. To tak a propos jedzenia.

I mimo wszystko mieszkańcy Kuby nie tracą uśmiechu z ust, mają wiele energii i chęci do dalszego egzystowania, nie maja zbyt wielu intelektualnych rozrywek, ( Internet jest nadal jednym z bardziej pożądanych sposobów zabawy dla młodych ludzi) mają tani alkohol i dużo imprez przy, trzeba przyznać, świetnej muzyce kubańskiej. I kobiety...

Wiele napisano o urodzie Kubanek i trzeba przyznać, że jeszcze nie napisano wszystkiego. I na tym prawie skończę temat kobiet, bo to trzeba zobaczyć, opisać się tego dobrze nie da. Połączenie rasy białej, czarnej i czerwonej serwuje mieszankę, która zachwycała i zachwyca przybyszów do dzisiejszego dnia.

Uroda mieszkanek upiększa samo miasto, które 50 lat temu wyglądało wspaniale, a dziś wzbudza oczywiście emocje, ale trzeba mieć silnie wykształconą wyobraźnię, żeby te emocje były pozytywne i w towarzystwie miłych doznań estetycznych. Zaniedbane i rozsypujące się budynki i, o ile w dzielnicy starego miasta jeszcze jakoś delikatnie restaurowane, to w dalszych dzielnicach ewidentnie puszczone samopas powoli, ale skutecznie, doznają procesu naturalnej erozji i opadają w dół pozostawiając widok, który skojarzył mi się z jedną sceną z Pianisty Polańskiego. Długa ulica, obsypujące się budynki po bokach, chmurne niebo i latające nad tym wszystkim ptaki, niby sępy czekające na finalny akt (no może nie dokładnie tak wygląda ta scena, ale moje skojarzenie podtrzymuję). Tylko tutaj nie było sępów, widać było za to wielu ludzi normalnie żyjących w tych prawie zgliszczach, a z głośników sączyła się kubańska muzyka…

Przez dwa dni pobytu w tym mieście udało nam się dotknąć biedoty, skrajnego ubóstwa, namolności naganiaczy, udało nam się zjeść coś, co kubańczycy nazywają jedzeniem i coraz bardziej wgryzaliśmy się w rzeczywistość, dualna rzeczywistość dochodząc do wniosku, że normalnie podróże są ograniczane dwoma funkcjami – skorelowanymi wartościami czasu i pieniędzy. Tu ta prosta zależność jest delikatnie zachwiana. Standardowo za pieniądze można kupić czas, czyli jak chce się coś zrobić szybciej, trzeba na to poświęcić więcej pieniążków, a jak ma się czas to można wydać mniej. To proste i logiczne w podróży. I sprawdza się wszędzie, oprócz Kuby. Tu nawet jeżeli ma się czas, to płaci się drożej, bo nie ma prostego dostępu do peso lokalnych, a wszystkie tanie rzeczy wyrażane są właśnie w tej walucie. Więc, chcieć czy nie chcieć trzeba płacić w CUC i nie marudzić. Chcieliśmy oczywiście wymienić trochę CUC na lokalne, ale skończyło się to zrobieniem nas, ładnie mówiąc, w karola na 60 zł. Nie polecamy tej praktyki, bo właściwie kończy się to zawsze tym samym.

Historia była następująca. Poszliśmy do muzeum rewolucji, jednego z budynków, które wysławiają zwycięstwo Fidela i jego trupy nad Batistą, jest jedną wielką propagandą z eksponatami takimi jak okulary Fidela, których używał jak planował przewrót itp. Kiedy przekraczaliśmy progi tego przybytku zaczepił nas młody człowiek, który też wchodził do muzeum i też chciał obejrzeć wystawę. Przez prawie 2 godziny opowiadał nam o tym wszystkim co tam było wystawione, a jego dziewczyna, która była nauczycielką w szkole, dopowiadała ciekawe fakty na temat historii Kuby. Mówili po hiszpańsku i włosku, on był lekarzem ginekologii i wszystko wydawało by się ok. Uśpili naszą czujność na tyle, że popełniliśmy błąd, którego nie powinno się popełniać w takich sytuacjach. Zapytaliśmy się, czy jest możliwe gdzieś wymienić CUC na lokalne peso. Nasz nowy znajomy powiedział, że on może nam pomóc, że pójdziemy razem do hotelu niedaleko i że wszystko się da jakoś załatwić. Zaproponował także, że może nam zorganizować tanie cygara i rzeczywiście po kilku minutach przyniósł kilka sztuk w dobrej cenie. To jeszcze bardziej uśpiło naszą czujność, więc poszliśmy z nim szukać miejsca wymiany pieniędzy. Za każdym razem szliśmy z nim, za każdym razem zostawiał nam w zastawie swoją narzeczoną i za każdym razem gdzie trafialiśmy nie dawało się wymienić CUC na lokalne, aż w ostatnim momencie powiedział, że jest trochę niebezpiecznie, żeby jego dziewczę z nami stało na ulicy i żebyśmy chwilę poczekali, a on zaraz wróci z kasą. I tyle ich widzieliśmy... Dobrze, że to tylko 20 peso i że w sumie to więcej straciliśmy czasu niż pieniędzy, ale nauczka jest. Nie ufać ginekologom.

Ten dzień zakończył się wielkim kacem moralnym a także takim zwykłym, fizycznym, bo żeby utopić smutki kupiliśmy tani rum, tanie napoje do jego rozcieńczania, usiedliśmy w naszym gościnnym domu na patio i rozsmakowując się w mieszance okraszonej kroplą kwaśnej pomarańczy zalaliśmy robaka, który nas toczył.

czwartek, 6 listopada 2008

Tulum i lot na Kube

06.11.2008
Przez ostatnie 5 dni robiliśmy to, co można się spodziewać po zmęczonych turystach, którzy zawitali na bajecznie niebiesko-zielono-palmową plaże. Słowem - NIC. No, może nie do końca nic, bo nasz standardowy dzień na plaży w Tulum wyglądał następująco. Pobudka o godzinie około 9:00, śniadanie (w tempie nabijanym przez słyszane zza niskiej wydmy fale morskie leniwie dobijające do brzegu po spokojnie przespanej nocy), kokos z palmy obok, ananas z małego sklepiku w mieście, kawa z mlekiem i opanowujące powoli ciepło słoneczne oraz promyki bawiące się w esy-floresy na naszych skórach przy pomocy cienia liści wspomnianej wcześniej palmy. Limonki zamiast cytryn, krewetki zamiast ziemniaków i świeży sok z wyciśniętych przed chwilą pomarańczy (wbrew nazwie o skórce w kolorze zielonym a nie pomarańczowym). Tak właśnie wyglądała pobudka, a potem schemat powtarzał się właściwie codziennie, bo ruszaliśmy na plażę, której gładkość można przyrównać do pomarszczonego aksamitu, a kolor wody do rozświetlonego opalu przechodzącego w zielonkawy. Przejrzystość wody była na tyle złudna, że płynąc w masce mieliśmy wrażenie, iż dno jest zaraz pod nami, na wyciągnięcie ręki, a gdy chcieliśmy to sprawdzić okazywało się, że jest co najmniej 2 metry niżej.

Słońce było sympatycznie niemiłosierne i opalało tak, jak powinno opalać słonce na Karaibach. Na brązowo i przez filtr 50. Wylegiwanie się na plaży męczy, więc co jakiś czas spocone postacie podnosiły się wolno i podchodziły do ulokowanego w pobliżu baru z liści palmowych mówiąc "una cerveca con limon, por favor " albo mniej skomplikowane "piwo" i z uśmiechem na twarzy oraz butelczyną w dłoni powracały na kocyk oddać się grillowym praktykom słonecznym.

Jednego dnia popłynęliśmy ponurkować w maskach przy rafie, ale o tej porze roku (takie mamy przynajmniej wrażenie) rafy nie są porywające i ryb w nich tyle co kot napłakał, roślinki jakieś takie blade, a woda słona jak żona Lota już po słynnej przemianie. Takie pół dnia powoduje silne zgłodnienie i spragnienie. Musieliśmy dawać tym pierwotnym instynktom folgi i jak tylko pojawił się choć cień głodu lub spragnienia od razu kierowaliśmy swe kroki do pobliskiej restauracyjki, która serwowała fantastyczne potrawy kuchni meksykańskiej za przystępną cenę. Wiec i fajitas i quesadillas z sosem guacamole smakowało tam rewelacyjnie, szczególnie, że głodu nie wolno ignorować, a zasadzie tej służyliśmy bez najmniejszego wyjątku.

Ośrodek, który nas gościł był naturalnie piękny, bo domki z drewna idealnie komponowały się z piaskiem, na którym były postawione, zamykane tylko na małą kłódeczkę stanowiły perfekcyjne rozwiązanie dla takich budżetowych podróżników jak my. Z żalem opuściliśmy to miejsce, choć poranek ostatniego dnia pożegnał nas lekko zachmurzonym niebem, co w sumie nas cieszyło, bo oznaczało to, iż zużyliśmy dokładnie tyle pogody, ile się dało.

Lot na Kubę trwał około godziny, więc zanim się zdążyliśmy obejrzeć już byliśmy w Hawanie.

Listopad to czas, kiedy Karaiby odwiedzają huragany. W tym roku żaden duży do Hawany nie zawitał, ale pogoda w tym dniu nie była najlepsza bo i gorąco i wilgotno, a wieczorem zaczął padać deszcz.

Kuba przywitała nas właśnie taką aurą, ale wiedzieliśmy dokładnie, że to tylko taka przykrywka, bo tak w głębi duszy chciała nam powiedzieć zupełnie cos innego. Chciała nam powiedzieć 'Witajcie w stolicy kolonialnych rozkoszy lat 30 i 40 ubiegłego stulecia, gdzie kreolskie piękno kwitnie na każdym krawężniku, a urodziwe, dwudziestokilkuletnie Kubanki zwijają aromatyczne cygara na wewnętrznych stronach ud'.
Tak właśnie chciała Kuba nas powitać, tylko zabrakło jej farby do wymalowania właśnie takiego transparentu. W zamian dostaliśmy do rozwiązania zagadkę kubańskich Peso, których jest tu dwa rodzaje. Pewnie historia jest znana, ale dla tych, którzy nie wiedzą - szybkie wytłumaczenie.

Obowiązującą walutą jest Peso Wymienialne, zwane tu C.U.C. i przeliczane do dolara w stosunku 1:0,89 minus prowizja za wymianę - 10%, co daje de facto kurs 1:0,8. Czyli za 100$ dostajemy 80CUC. Fantazja. Jest jeszcze peso krajowe, nazwijmy je w ten sposób. Na jedno CUC wchodzi około 24 peso lokalne, ale zwykły turysta nie może go wymienić, bo to peso służy tubylcom do zarabiania, opłacania codziennych spraw i do jeżdżenia autobusami. No i tu zaczyna się problem, bo o ile żarcie można kupić za CUC, tak autobusem za CUC pojechać się nie da. Widać Fidel nie chce, żeby turyści jeździli środkami komunikacji publicznej (która nota bene kosztuje 0,4 krajowego peso, czyli 1\50 dolara, czyli około 6 groszy, czyli prawie nic) i żeby się walali taksówkami. A my nie chcieliśmy się walać taksówkami i chcieliśmy tak jak Ci, co tu mieszkają, jeździć zatłoczonymi chińskiej produkcji autobusami. Dlatego udało nam się zdobyć 10 krajowych peso i teraz misją było rozmienienie tych pieniędzy na drobne, bo przypominam, bilet kosztuje 0,40 peso. Nikt z zapytanych na ulicy ludzi, ani kelnerów w restauracji, nie chciał nam rozmienić tych pieniędzy zasłaniając się w gruncie rzeczy nie wiadomo czym i twierdząc, że takie transakcje to należy robić w bankach.

Klątwa ulicznego kurczaka, którego zjedliśmy na prędce w Playa del Carmen, gdzie po drodze przez 30 minut przebywaliśmy, dopadła Beti i 3-krotnie musiała ona nadawać audycję do wielkiego ucha, co zaskutkowało osłabieniem i otrzymaniem cieplej herbaty oraz dawki Stoperanu. Woda na herbatę udostępniona została przez właścicieli posesji, w której się zatrzymaliśmy w Hawanie. Posesji wyglądającej jak willa z lat 40-tych, z piękną werandą, wielkimi schodami i pierwszym piętrem, na którym ulokowane były dwie sypialnie o wielkości niedużego salonu, w których mieliśmy przyjemność spać.

Jeszcze tylko dwa krótkie słowa o samym domu, bo zmęczenie powoduje, że nie trafiam w klawisze.
Nasze lokum na Kubie to dwupiętrowa willa z pięknymi, marmurowymi schodami, patio i ogrodem zimowym, a wszystko na bardzo wysokim, kolonialnym poziomie, choć widać, że pewne elementy są nowsze, ale starano się zachować wspomniany klimat. Pokoje przestrzenne, z porcelanowymi figurkami na toaletkach drewnianych i wielkich łożach. Jadalnia ze stołem na 12 osób, szerokie przejście z jednej strony na patio, z drugiej do ogrodu zimowego. Wszystko utrzymane w schemacie lat 30-40 i znając historię Kuby po trosze wydaje się, że wcześniej mieszkał tu jakiś bogaty przedsiębiorca, a po nacjonalizacji właściciel został przegoniony na cztery wiatry i wprowadzili się doń ludzie z odpowiednimi papierami. Obecni zamieszkujący chyba właśnie mieli takie papiery, szczególnie, że pan domu chwalił się, iż studiował 4 lata w Leningradzie. I mówił po rosyjsku w stopniu zadowalającym. Nie ujmowało to jednak niczego z uroku Państwa właścicieli, którzy roztoczyli nad nami opiekę nie tylko w postaci dachu nad głową, ale także kilku opowieści, kilku dymków cygara i łyków rumu Kubańskiego (znaczy my stawialiśmy te używki, ale oni się chętnie podłączali). Obsługa naprawdę miła, ale za 25 Euro za dobę tak właśnie chyba być winno, więc przez 4 kolejne dni rozkoszowaliśmy się oryginalnymi wnętrzami i obecnością prawdziwej, choć w miarę zamożnej, kubańskiej rodziny.

środa, 5 listopada 2008

5 dniowe plazowanie w Tulum

Przez 5 dni lezelismy brzuchami do gory na plazy w Tulum. Jedzac i pijac i nic nie robiac. Jutro lecimy do Havany i wtedy, jezeli bedzie dostep do netu, napiszemy co i jak.

sobota, 1 listopada 2008

Tulum rankiem

01.11.2008

Włączyliśmy bieg "niespiesznie". Pobudka 9:00, śniadanie 10:30, wymiana waluty (kurs się waha niby w Polsce. Raz jest 13,40 teraz 12,50, co za Meksyk!) i taksówką na plażę w poszukiwaniu dobrego hotelu. Dobrego znaczy taniego i schludnego. Na szczęście Tulum to nie Cancun i można w miarę dobrej cenie znaleźć ładne lokum w cieniu palm, obok jakaś restauracyjka i jeżeli ktoś chce sobie wyobrazić jak to wszystko wygląda to należy spojrzeć na dowolną widokówkę z Karaibów – obrzydliwe, sztucznie niebieskie morze, paskudnie zielone palmy, plastikowe drinki z palemkami i tragicznie kiczowate chatki pokryte palmowymi liśćmi. I w takich właśnie okolicznościach przyrody i tego, niepowtarzalnej, będziemy mieszkać przez najbliższe 4 dni. Gdybyśmy nie pisali przez ten czas bloga, to można być pewnym, że jesteśmy bardzo zajęci leżeniem na plaży, jedzeniem krewetek i piciem zmrożonej Margarity czy innego hollywoodzkiego drinka, a także korzystaniem z uroków plaży, lokalnych mężczyzn i kobiet, zwierząt lub co tam jeszcze podejdzie. Viva la Mexico!

Dziś jest Wszystkich Świętych więc mamy zamiar wybrać się na wycieczkę na lokalny cmentarz, żeby popatrzeć jak się meksykanie obchodzą z przodkami, co piją, co jedzą, jak tańczą i czy to co słyszeliśmy o tym dniu jest prawdziwe.

piątek, 31 października 2008

Droga do Tulum.

31.10.2008
Droga do Tulum.

Właściwie nic nadzwyczajnego się nie działo, bo cały dzień jechaliśmy z Flores do Tulum. Choć mieliśmy nie być na Belize to okazało się, że nie jest możliwe przejechanie z Gwatemali do Meksyku na tej długości i szerokości geograficznej bez przekraczania granicy belizeńskiej. Kosztowało to nas 15$US na głowę, bo mimo iż tranzytem de facto byliśmy na Belize i musieliśmy uiścić opłatę wizową.

Z Flores wyjechaliśmy o godzinie 5 rano, a do Tulum doczłapaliśmy się o godzinie 21:00 i to była nasza najdłuższa podróż podczas całej wyprawy. Dupy bolały, a nogi naciągnęły wodą jak lignina.

Po drodze nie działo się wiele, bo i co może się dziać przy trasie, która niby miała być autostradą, a była rozsypującą się ścieżką z dziurami jak na polnym dukcie, gdzieniegdzie usytuowane progi zwalniające przypominały nam, że jesteśmy na terenie zabudowanym i nakazywały bezdyskusyjnie zwolnic, tak jakbyśmy Bóg wie jak szybko jechali.

Belize przejechaliśmy w tempie ekspresowym, choć wjazd do kraju był utrudniony skutkami od 3 tygodni padających deszczy. Właściwie trasa była w wielu miejscach nieprzejezdna dla samochodów osobowych, bo woda sięgała 30-40 cm na drodze, więc tym razem cieszyliśmy się, że jedziemy busem i koła mamy wyższe niż sięgająca woda. Rozlewiska, które obejmowały także drogi, wydawały się wielkimi jeziorami, domy łódkami dryfującymi pomiędzy płotami i drzewami, a ludzie siedzący na wysokich werandach wydawali się nic sobie z tego nie robić i uśmiechali się jak zwykle.

Niesamowite, jak ilość słonecznych dni w roku może pozytywnie wpłynąć na samopoczucie i zdolność postrzegania świata w jasnych barwach. Gdyby tu posadzić Szwedów czy Norwegów, a nawet Polaka, to po kilku dniach większość odpłynęłaby gdzie by, a reszta zrobiłaby sobie z pozostałości po drzewach szubienice i za 30 dolarów belizeńskich wieszaliby się publicznie licząc na wysoki napiwek.

A Belizeńczycy są rodowitymi Karaibczykami i mają bardzo dalekie od naszego podejście do klęsk żywiołowych, ale także do życia samego w sobie. Prezentowali je nam przez kilka ładnych kilometrów pozdrawiając nas radośnie szerokimi machnięciami w kierunku autobusu, jakby ktoś im do kieszeni nasrał. W tej chwili byliśmy dla nich największą rozrywką, bo grupa białasów, mimo wszystko, nie jest najczęstszym widokiem w tych stronach.

W Chetumal, już po stronie Meksykańskiej, mieliśmy przesiadkę i uzupełniliśmy nasze żołądki odpowiednią ilością jedzenia w formie „Tartas con pollo” i dużej ilości wody, bo zaczęło się robić ciepło i duszno.
Jeszcze 3 godziny i byliśmy w Tulum, gdzie znaleźliśmy szybko hotel, ale jeszcze nie na plaży, zjedliśmy szybko kolację w bardzo sympatycznej, włoskiej restauracyjce i poszliśmy spać.

Czuć było atmosferę miejscowości nadmorskiej, wilgoć i szum ulicy jaki spotyka się w takich miejscach, gdzie ryby smaży się zaraz po wyjęciu ich z wody, nie ma ciepłego prysznica bo i tak nikt go nie potrzebuje i zapomina się o funkcjonalności skarpetek, bo po pierwsze jest w nich za ciepło, po drugie sypie się do nich piasek i po trzecie słabo wyglądają w klapkach.

czwartek, 30 października 2008

Tikal.

30.10.2008
Tikal.

Flores to mała wyspa około 40 km od samego Tikal. Wyspa totalnie turystyczna, droga i nie bardzo ciekawa sama w sobie, ale za to dobra z niej baza wypadowa do Tikal. Jest na niej masa agencji, które organizują wyjazdy do największego osiedla Majów w Gwatemali, o dowolnej porze porannej, organizują powrót, jedzenie i przewodnika. My wybraliśmy opcję minimalną - tylko transport. Całą resztę zorganizowaliśmy sobie sami, bo już kilka razy okazało się, że takie rozwiązania wychodzą najtaniej, gdyż za każdą czynność ( czytaj pośrednictwo) agencje biorą swoją prowizję, choć z drugiej strony czasem da się wynegocjować taką cenę, że nadwyżka kompensuje czas, jaki trzeba by poświęcić, żeby zająć się tym samemu. Ale tym razem wzięliśmy tylko transport (o 8:00) i pojechaliśmy do długo oczekiwanego Tikal.

Trudno jest dobrze opisać to, co tam widzieliśmy, bo pewnie jest masa fantastycznych książek na ten temat, nie jestem archeologiem ani historykiem żeby się mądralować, ale znowu mieliśmy możliwość chodzić po miejscach, które ktoś wybudował prawie 2000 lat temu, dotykać tych samych kamieni zobaczyć choć część tego, co kiedyś było tętniącą życiem, 100 000-czną metropolią. Piramidy, świątynie, place, rzeźby i Stelle - to elementy, które stoją tam od wieków i czekają na oczy takich jak my, patrzą na nas jak zachwycamy się ich starością. My przeminiemy, a one będą nadal stały i patrzyły na kolejnych w dokładnie ten sam sposób. Chyba że w 2012, zgodnie z przepowiedniami Majów, nadejdzie koniec świata...

Największe wrażenie zrobił na nas widok z piramidy IV, skąd można zobaczyć horyzont wypełniony dżunglą. 20 kilometrów w przód i tył - morze dżungli. Niesamowite bogactwo drzew, roślin, zwierząt i wszystkiego, co kryć może tropikalny las. Jacy my wszyscy jesteśmy mali... Już po raz kolejny doznałem uczucia pyłowości na wyjściowym garniturze świata doczesnego. Nie dziwne, że Majowie założyli swoje osiedle właśnie tutaj. To jak środek wszechświata. Z przodu drzewa, z tyłu drzewa i 4000 budowli w mieście, które dziś nazywamy TIKAL. Tylko 15 procent kamiennych konstrukcji jest do dziś odkryte spod ziemi i roślinności, ale i tak robi to wielkie wrażenie.
Pogryzieni przez muszki i komary wróciliśmy zachwyceni do hotelu, zjedliśmy kolację, podjęliśmy decyzję, że nie jedziemy na Belize (to ze względów pogodowych - cały czas padał tam deszcz) i następnego dnia skoro świt czekała nas długa podróż do Meksyku, a dokładnie do Chetumal i wtedy mieliśmy zdecydować co dalej. Albo zostaniemy tam, albo pojedziemy dalej do Tulum.

środa, 29 października 2008

Droga z Livingston do Flores.

29.10.2008
Droga z Livingstone do Flores.

Rano obudziliśmy się jeszcze przed budzikiem i poszliśmy na spacer po mieście, bo wieczorem już właściwie nic nie zobaczyliśmy, poza tym stan naszych żołądków nie pozwalał na większe zwiedzanie miasta, a do tego wszystkiego padał deszcz i zrobiło się niezmiernie wilgotno. Poranek zapowiadał się dość łagodnie i w miarę słonecznie, więc z Beti powędrowaliśmy sobie główną trasą aż do końca, gdzie napotkaliśmy czarnego mieszkańca tej miejscowości o wdzięcznym imieniu Polo, który zagadnął nas i od słowa do słowa opowiedział w pigułce całą historię czarnoskórych mieszkańców Livingston.

Okazało się, że człowiek ten jest nauczycielem w lokalnej szkole, że studiował w USA i wie dość dużo o Polsce jak na przeciętnego mieszkańca Gwatemali. Idąc przez wioskę opowiadał nam o huraganach nawiedzających ich wybrzeże, o tym, że ludność latynoamerykańska nie trzyma się z ludnością czarnoskórą razem i że jego przodkowie pochodzą z Karaibów oraz że ich czarnoskórość nie ma nic wspólnego z ludnością afrykańską. Pokazał nam rozsypujące się chaty, sierociniec i zwykłych ludzi żyjących w wiosce. Cieszył się, że może to wszystko komuś pokazać, bo mówił że ostatnim razem kiedy zawędrowali do niego Niemcy nawet nie chcieli wejść do jednego z domów. Po pokazaniu nam kościoła (ich ksiądz jest także wioskowym szamanem) powiedział, że prześle nam 1-2 płyty z ichniejszą muzyka i mając nadzieję, że właśnie tak się stanie poszliśmy odebrać bagaże i wsiedliśmy do łodzi, która miała nas zawieźć do Rio Dulce. Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć parę zjawisk turystycznych, które nic nie traciły ze swojej atrakcyjności, mimo iż były odwiedzane przez wszystkich przybyszów od bardzo wielu lat.
Nasza łódź nie należała do najlepszych jeżeli chodzi o jakość, mam też wątpliwości czy kiedykolwiek w ogóle stała przy takiej łodzi, ale spełniała nasze wymagania - słowem - płynęła. I to płynęła dość szybko, na tyle szybko, że po 30 minutach wakacyjnego żeglowania dopłynęliśmy do miejsca, gdzie występują wody termalne i można się zanurzyć w ciepłym źródle wypływającym ze skal. W tym momencie Michał przypomniał sobie, że zapomniał wyciągnąć ze skrytki w naszym hoteliku pieniążków i dokumentów. Jak ogólnie wiadomo, bez pieniędzy i dokumentów podróżowanie jest raczej niemożliwe, więc rozpoczął namawianie Pana kierowcy łódki na szybki powrót do Livingston po te, jakże ważne, rzeczy. Pan nie dał się długo namawiać, ale zaznaczył, że to będzie kosztować dodatkowe 200 quetzali i po wręczeniu tej sumy chłopaki wsiedli do łodzi i ruszyli w podróż sentymentalną.
My, dzięki temu, mieliśmy jakąś godzinkę na to, żeby wykąpać się w śmierdzących siarkowodorem źródłach i poleżeć na dość prymitywnym, jak wszystko w tym kraju, pomoście. Skorzystaliśmy z tej okazji szybko, bo słońca zawsze nie za wiele i jak dłudzy wywaliliśmy się na deski po zamoczeniu się w dobroczynnych, gorących wodach.

Słoneczko leciutko wyglądało zza chmurek powoli barwiąc nasze wyrzeźbione ciała na brązowo lub czerwono, zależnie od tendencji pigmentacyjnych. Michał zjawił się z dobrą wieścią o odnalezieniu portfela i paszportów tak więc cali uradowani popłynęliśmy dalej. Odcinek rzeki Rio Dulce, który przepłynęliśmy, to 42 kilometry zmieniającego się koryta od wąskiej rzeczki aż po bardzo szerokie rozlewisko. Ponieważ wszystko otoczone jest dżunglą, całe życie brzegowe toczy się z biegiem rzeki. Rzeka jest jadalnia, bawialnia, łazienką oraz drogą do pracy i domu. Rzeka daje pracę, daje jedzenie, ale potrafi odebrać wszystko, bo domy stoją dokładnie w styczności z woda. W razie podniesienia stanu wody, rzeka wlewa się do domostw przez próg, okna i między szparami w dachówkach. Chatki nad brzegiem miały różne kształty - od bardzo skromnych, w których nie było właściwie drzwi ani okien, aż po takie, obok których stał 30 metrowej długości jacht, przy którym zastanawialiśmy się co jest droższe - hacjenda czy łódka.

Przepłynęliśmy do miasta Rio Dulce oglądając jeszcze po drodze miejsce, gdzie rośnie niezliczona ilość nenufarów. Na brzegu znaleźliśmy transport do samego Flores i zasnęliśmy w autobusie zmęczeni dniem poprzednim i połową obecnego. Autobus przybił do terminalu niestety w mieście Santa Helena, a nie w samym Flores. Przy luku bagażowym podczas wyładunku dopadła nas grupa taksówkarzy tak namolnych jak zgłodzone hieny i prawie czuć było fizyczną przemoc z ich strony. Zaburzyli moją strefę bezpieczeństwa zbliżając się do mnie na kilkanaście zaledwie centymetrów i to od tyłu, co normalnie skutkuje tym, że staje się agresywny. Tym razem tylko zachowywałem się zamaszyście i gdyby nie refleks jednego z kierowców-naganiaczy zostałby uraczony moim plecakiem, który to bardzo szerokim ruchem zakładałem sobie na plecy. W takich sytuacjach najlepiej wejść między ludzi i odczekać chwilę próbując dopytać się o szczegóły dalszej podróży. Tak zrobiliśmy. Weszliśmy na sam dworzec autobusowy i wykorzystując chwilę dopytaliśmy się o cenę taksówki do Flores, o możliwość podroży do Chetumal i nakarmieni informacjami zawołaliśmy taxi płacąc dokładnie tyle, ile, wg. uzyskanych wcześniej informacji, powinniśmy.
Hotelik był sympatyczny, kolacja smaczna a Pina Colada rozmiarów monstrualnych. Jutro Tikal.

wtorek, 28 października 2008

Livingston UPDATE

UPDATE
Miasto Livingstone to pomieszanie kultury gwatemalskiej, afroamerykańskiej i nie-wiadomo-jeszcze-jakiej. Przechadzając się po mieście wieczorną porą ma się wrażenie, że ludzie mieszkający w tym miejscu nie mają za bardzo co robić i głównie oglądają telewizję. Nawet jak chcieliśmy coś kupić to byliśmy traktowani jak intruzi, którzy chcieli oderwać ich od ulubionego serialu i na pytanie, czy możemy pomyśleć o jakimś małym rabaciku mówili, że nie ma nawet o czym zaczynać mówić i sugerowali, iż ucieka im film w TV.
Dziś dopadła nas zemsta kolejnego z bogów zepsutej tortilli, jak by się on tam nie nazywał i najpierw ścięło Anię, ale tak poważniej, potem dołączył do Ani Kef, a potem ja. Ania leczyła się środkami, jakie mieliśmy, a my z Kefem wczesnym wieczorkiem wiedzieliśmy, że jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa i pewnie dodatkowe raz albo dwa przyjdzie nam się modlić do porcelanowego boga. Gwatemala nie służyła naszym żołądkom.

Do Livingston

28.10.2008
Do Livingston

O 6:00 wyruszyliśmy busikiem do Rio Dulce. Noc była bardzo dziwna, bo wiało dość mocno, coś strzelało w górach, jakby wysadzano skały albo rozpoczęły się walki młodocianych bojówek gwatemalskich. Tak czy owak spać było ciężko, ale słońce poranne wynagrodziło nam to swoim ciepłem i dobrze zapowiadającym się dniem. Niestety, w miarę jak poruszaliśmy się na wschód pogoda robiła się coraz gorsza. Pod koniec podroży zaczęło padać i tak już zostało do Rio Dulce. Ponieważ tego dnia miała się odbyć wycieczka po Rio Dulce ( takie dokładne zwiedzanie rzeki, z przyglądaniem się z bliska piraniom i krokodylom) mentalnie przygotowani byliśmy na atrakcje. Ale zdecydowaliśmy, że wycieczkę zrobimy sobie jutro a dziś po prostu popłyniemy do Livingston, znajdziemy miejsce do spania i pójdziemy jeść. Tak zrobiliśmy.

poniedziałek, 27 października 2008

Panajachel dzien drugi.

27.10.2008
Panajachel dzień drugi.

Dziś pobudka była w miarę późno, jak na standardy tej wycieczki. O 9:00 byliśmy na nogach krocząc powolnie na śniadanie w jakimś ładnym miejscu. Panajachel to miasto typowo turystyczne. Główna ulica to same małe sklepiki i hoteliki, które jeszcze o tej porze roku nie są przepełnione ludźmi, bo sezon zaczyna się jednak tutaj dopiero w grudniu, ale już widać charakter tego bardzo urokliwego miejsca. Uroku miastu nadaje jezioro i trzy wulkany pnące się ponad wodą. Jezioro Atitilan jest czyste, otoczone zielenią i jeżeli ktoś myśli o spokojnej emeryturze w ciepłym kraju, to śmiało możemy polecić właśnie tę okolicę, bo rzeczywiście zapiera ona dech w piersiach przy pierwszym spojrzeniu. Przy drugim też.

Jako jedyną aktywność tego dnia postanowiliśmy uczynić wycieczkę łódką do 3 miast wokół jeziora. Santiago Atitlan, San Marco i San Pedro. Wszystkie trzy położone nad samą wodą i wszystkie trzy są bardzo inne i mające swój własny charakter.

Negocjacje dotyczące środka transportu trwały od 9:00 do 11:00 i po ustaleniu ceny za całą łódkę o godzinie 11:30 byliśmy gotowi do wypłynięcia. Marina - bo tak się nazywała nasz łajba - pamiętała jeszcze pewnie czasy ludów prekolumbijskich, ale sprawdziwszy, czy aby nie cieknie coś z zewnątrz do wewnątrz założyliśmy kapoki i ruszyliśmy do Santiago. Dzień tego dnia był śliczny, słońce paliło nam skóry a łódka przecinała fale tak szybko jak umiała, czyli niezbyt szybko. Mimo tego radość jaka nas opanowała udzielała się i wymnażała aż wreszcie poczuliśmy dogłębnie, że jesteśmy na wakacjach. Było ciepło, płynęliśmy łodzią motorową, w tle piękne widoki gór i drzew wszelkiej maści, rybacy pozdrawiający nas machnięciem ręką i świadomość tego, że jest nam tu bardzo dobrze. Tak właśnie spędziliśmy godzinę na łodzi płynąc do pierwszego miejsca wypadowego. Miejsca, gdzie w kościele mieszają się znów szamańskie praktyki z religią katolicką i gdzie obok figurki bożka nie wiem czego wisi zdjęcie naszego Jana Pawła. Potem poszliśmy odwiedzić Maximona, czyli wędrującego od domu do domu drewnianego figurka, którego lokalni ludzie czczą, poją tequilą i dają papierosy. Przez okrągły rok Maximon mieszka w jednym z domów a lokalesi opiekują się nim i cały czas siedzą z nim w sieni. Amazing.

Kolejna wyspa to San Pedro. Niczym w sumie niewyróżniająca się sceneria, miasto jak wiele w Gwatemali więc wypiliśmy Pina Colada, Ania potańczyła salsę z kelnerem i popłynęliśmy do San Marco, które okazało się schowanym w dżungli bardzo małym miasteczkiem z wieloma, postawionymi z drewna, przyjemnymi hotelikami nad wodą. Przyjemne, spokojne miasteczko, gdzie na starość można by kupić taką chatkę, mieć dostęp do Internetu i nie robić nic oprócz oglądania wulkanu, jeziora, jedzenia ryb i opalania rubasznego ciała.

Popłynęliśmy szybciutko do Pana, razem z Kefem wykąpaliśmy się w Lago Atitlan ale szybko, bo jezioro nie było zbyt cieple.
Wieczorem jeszcze znaleźliśmy busika, który w dniu następnym zawiezie nas do Rio Dulce, skąd łodzią popłyniemy do Livingston.

Ten dzień był taki dość wakacyjny. Niespiesznie wynajęliśmy łódź, niespiesznie zrobiliśmy trzy miasta położone nad jeziorem, niespiesznie zjedliśmy kolację i niespiesznie dokończyliśmy rozmowy na balkonie popijając kolę z rumem. Następnego dnia niespiesznie będziemy musieli wstać o 5:30, żeby wsiąść do busika o 6:00.

Zdjecia

W galerii pojawilo sie dlugo oczekiwane kilka zdjec :)

niedziela, 26 października 2008

Panajachel i jezioro Atitlan

26.10.2008
Panajachel i jezioro Atitlan

Todos Santos o poranku wyglądało znacznie ładniej, bo położone jest w dolinie, która oświetlona ostrym, wczesnym słońcem prezentuje się olśniewająco. Ale nawet to nie spowodowało naszej chęci pozostania tam dłużej. Niby nic się nie stało, a jednak wyobraźnia zadziała tak mocno, że wszyscy wpadliśmy w jej sidła.

Przywitani gromkim 'buenos dias' z więziennej celi, obok której znów musieliśmy przejść poszliśmy do autobusu jadącego z powrotem do Huehue. Tam szybka zmiana na coś a la amerykański Greyhound z lat 70tych i w drogę do Panajachel. Nie byłoby co opisywać gdyby nie historia, jaka zdarzyła nam się na godzinę przed Panajachel. Nagle zaczęliśmy się zatrzymywać, a potem wyprzedzać gigantyczny korek. Po zwinnym dojechaniu do jego początku zobaczyliśmy, że droga kończy się ziemnym nasypem i nie ma jak przejechać dalej. Nie możliwe wydało nam się, żeby tak tu było od zawsze, bo poruszaliśmy się jedną z głównych dróg w Gwatemali. Nie było innej możliwości jak tylko taka, że skarpa ciągnąca się z boku drogi obsunęła się i zatarasowała arterię na kilka ładnych godzin. W Polsce zamknięto by trasę na dwa tygodnie, przyjechałby TVN24 i na żywo relacjonował przez kolejne kilka dni, a tu - wjechały trzy spychacze, w ciągu 2 godzin zrzucono ziemię w przepaść poniżej i spokojnie zaczęto przepuszczać samochody. Luzik. Jakby się nic nie stało. A korek powstał z dwóch stron ogromny.

Potem spokojnie dojechaliśmy do skrzyżowania głównej trasy z droga do Panajachel, tam dziwnym trafem czekał akurat Chicken Bus, odbyliśmy najszybszy transfer na ziemi i ruszyliśmy do Pana. Wieczorem znaleźliśmy ładny hotelik, zjedliśmy pyszną kolację, odbyliśmy Mszę po Gwatemalsku i spokojnym spacerem wróciliśmy do hotelu, przedtem skorzystawszy z formuły Happy Hours w jednym z przytulnych barów. Pina Colada była przednia.

sobota, 25 października 2008

Todosssss Santossss

25.10.2008

Rano przed hotelem czekał na nas kierowca mini busa, który zawiózł nas na granice z Gwatemalą. Droga trwała do godziny 12:00, więc nie była zbytnio męcząca. Nasz kierowca Luis przeprowadził nas na drugą stronę granicy i załatwił drugi busik, który miał nas zawieźć nominalnie do Panajachel. Jadąc busikiem doszliśmy do wniosku, że niedaleko Huehuetanango jest miejscowość, która obiła nam się o uszy, iż warta jest zwiedzenia. Chodziło o Todos Santos de cośtam. Całej dokładnej nazwy nie pamiętam, ale ponieważ miasto wydało nam się warte obejrzenia wysiedliśmy wcześniej i złapaliśmy autobus, który kiedyś pełnił rolę school busa w USA i dojechaliśmy do Huehue. Stamtąd udało nam się złapać podobny autobus w kierunku Todos Santos i zadowoleni z tak dobrze wykonanego pomysłu ruszyliśmy w drogę.

Autobus był konstrukcją z lat 60 tych i zdaje się, że po odsłużeniu w amerykańskim szkolnictwie swojej doli został zesłany właśnie w te tereny gdzie do dziś służy taniemu transportowi miejskiemu. Droga do Todos miała zająć około 2 godzin, szosa była dość stromo pnąca się w górę, poza tym dość wąska i poprzetykana poprzecznymi, śpiącymi policjantami. Usiedliśmy na końcu autobusu i trochę rozbawieni całą sytuacją i tym, że nasze bagaże wylądowały na dachu tego pojazdu i tym, że bujało niemiłosiernie, oglądaliśmy mijający nas za szybami świat, prawdziwy gwatemalski świat. Prawdziwe ulice, prawdziwych ludzi, którzy niezmiernie rzadko widzą turystów, prawdziwy kondukt żałobny, który przechodził ulicami i prawdziwe łzy ludzi, którzy szli za trumną niesioną przez 6 mężczyzn. Pogoda dopisywała, bo słonce świeciło jasno przebijając się przez niezbyt gęste chmury. Jedząc grillowaną kukurydzę kupioną od kobiety na dworcu autobusowym oglądaliśmy ten kraj porównując go do dopiero co opuszczonego Meksyku. Tu było jakby bardziej kolorowo, jakby trochę bardziej sympatycznie i ludzie jakby się więcej uśmiechali. Droga do Todos Santos wiła się do góry, a natura odsłaniała przed nami liczne widoki gigantycznych połaci zieleni rozciągnionych pomiędzy wzniesieniami i przeciętych serpentyną asfaltu, po którym poruszaliśmy się kaszlącym chicken busem, który nie chciał dać za wygraną i wzniesienia nawet 15% pokonywał ambitnie i dziarsko. Zbliżaliśmy się do poziomu chmur, ale słońce cały czas świeciło i ukazywało nam piękno tego regionu w całej okazałości. Po przekroczeniu granicy nisko dość wiszących cumulusów droga zmieniła swoje oblicze i z asfaltówki przeszła na gliniankę, która dziur miała tyle co dobry Masdamer. Zaczęło się robić trochę ciemno i wilgotno, więc przez kolejną godzinę jechaliśmy właśnie w takich warunkach, aż dziw, że kierowca widział cokolwiek, bo nam, mimo wszelkich starań, sztuka ta się nie udawała. Mijanie na mokrej, glinianej drodze też było sztuką, a jak dodać, że droga prowadziła na zboczu góry, to można sobie wyobrazić, że stracha mieliśmy od czasu do czasu dość dużego.

Zajechaliśmy do Todos jeszcze przed zmrokiem i ku naszemu zdziwieniu ukazało nam się przed oczami miasteczko nawet z betonowymi drogami, co się nie zapowiadało przez ostatnią godzinę jazdy. Opuściliśmy nasz środek transportu i rozpoczęliśmy poszukiwanie hotelu. Znaleźliśmy mały hotelik niedaleko rynku i ruszyliśmy na eksploracje miasta. Droga do naszej rezydencji prowadziła obok pomieszczenia wielkości dużego garażu zamkniętego dwojgiem krat, które pełniło rolę miejskiego wiezienia, o czym świadczyły dwie kłódki na każdych z drzwi. Przejście obok przysparzało o dreszcze, bo ludzi tam zamkniętych widać było przez kratę, z resztą ucinali sobie pogawędkę z innymi, stojącymi po drugiej, wolnej stronie krat. Wszyscy mężczyźni, nie wyłączając więźniów, mieli tego dnia na sobie czerwone spodnie w pionowe linie i koszule w kratę o charakterystycznym, trochę kowbojskim kroju. Nie zależnie od wieku każdy człowiek płci męskiej takie spodnie nosił i jak się później dowiedzieliśmy, było to spowodowane faktem, iż tego dnia rozpoczynał się festiwal poprzedzający dzień wszystkich świętych. W końcu to było Todos Santos.

Po pierwszej fascynacji maleńkim miasteczkiem zaczęliśmy szukać jakiegoś lokalu, w którym można by coś zjeść ale nie udała nam się ta sztuka, więc musieliśmy zadowolić się frytkami z ulicznego straganu i pizzą, która pizzę przypominała tylko z nazwy. Wtedy zaczęliśmy zauważać, że całe miasto spowite jest gęstą mgłą, która wdzierała się bezlitośnie pod polary i do toreb z aparatami. Atmosfera groteskowej zabawy na środku placu centralnego, dwa wielkie podświetlone diabelskie koła, latające wokół ćmy wielkości dłoni, monotonna, plastykowa muzyka i ludzie obserwujący nas, przybyłych tu jedynych białych mogłaby spokojnie stać się tłem i scenografią do thrillera typu "od zmierzchu do świtu". Zaczęła nam się udzielać psychodeliczna groza na tyle, że w pewnym momencie wydawało mi się, iż biegnące obok mnie dziecko zaskrzeczało w moją stronę słowami "uciekaj stąd Gringo..."

Zrobiło się ciemno, a wrażenie abstrakcyjności sytuacji pogłębiały snopy światła rzucane przez samochody czy latarki wędrujących ludzi. Dzięki mgle snopy te nabierały bardzo widocznych kształtów, mgła nie chciała ustąpić, a my powoli ustępowaliśmy namowom Kefasa i weszliśmy na diabelskie kolo. Siedzenie i czekanie aż się wszystko zacznie i koło rozkręci się do przodu a potem do tylu przerywały nam ataki ciem i nietoperzy, które zwabione jasnym światłem leciały do nas i uderzały o nasze głowy, ręce i nogi trzepocąc drastycznie skrzydłami. Normalnie jak w preludium do którejś z książek Kinga. Nie daliśmy rady wytrzymać tego wszystkiego i uznaliśmy, że dzisiejszy dzień na tym zakończymy, pójdziemy spać, a jutro pierwszym autobusem o 6 rano opuścimy miasto wszystkich świętych - Todosssss Santossss....

piątek, 24 października 2008

Palenque

24.10.2008
Palenque.

To chyba rekord jeżeli chodzi o wstawanie podczas pobytu w Meksyku. Grupa podzieliła się na 2 części czego skutkiem Ja, Beti, Michał i Ania o godzinie 6:00, z lekko chwiejącym krokiem wyszliśmy na spotkanie busika, który miał nas zawieźć do Palenque. Wycieczka wyszła sama z siebie, bo okazało się, że mamy jeden dzień w zapasie, a szkoda go było tak po prostu zmarnować, więc 4 osoby zdecydowały się pojechać do jednych z najbardziej ciekawych ruin Majów na terenie Meksyku, a Kef i Mera pojechali na ekskursję do Lagos de Montebello - czyli jeziorka i wodospady.

Nasz wyjazd zaczął się niefortunnie, bo okazało sie, że w busiku nie ma miejsc siedzących, a żadne z nas nie wyraziło chęci jechania na stojaka, bo droga miała być długa i bardzo wyboista. Po 10 minutach jednak pan kierowca zadzwonił do kolegi, załatwił jeszcze jeden pojazd, trzy osoby z naszego busika zostały ulokowane tamże i usadowiwszy się na tylnych siedzeniach 12 osobowego pojazdu rozpoczęliśmy się cieszyć z tak pomyślnie zainicjowanego dnia. Radość trwała niedługo, bo droga była bardzo wyboista a Mercedes, którym jechaliśmy okazał się mieć bardzo miękkie zawieszenie i już po jakiejś godzinie, po kolei zaczęliśmy robić się lekko niebiescy, zieleni, fioletowi i pergaminowi. Dziewczyny na początku, a potem Michał. Ja jakoś dawałem radę, ale może to dlatego, że nie wiele jadłem uprzednio. W ruch poszły proszki przeciw chorobie lokomocyjnej i już po paru chwilach nie było z kim gadać, bo towarzystwo zmulone jazdą i medykamentami udawało wodza lub dzięcioła zasypiając w bardzo różnych pozycjach.

Po 5 godzinach dojechaliśmy do pierwszej atrakcji - wodospadów Aqua Azul, które robiły wrażenie choć nie były bardzo wysokie, ale za to pięły się kaskadowo i malowniczo, co mogliśmy stwierdzić robiąc wycieczkę aż na samą górę. Dużo wody, czystej i zachęcającej do pobrania kąpieli. Nie skorzystaliśmy, choć słońce operowało jak na Meksyk przystało. Opuściliśmy to cudne miejsce z nadzieją, że każde następne będzie równie, jeżeli nie bardziej, piękne.
Kolejny przystanek to wielki wodospad, którego nazwy teraz nie pomnę, ale wielkość zapamiętam bo rzeczywiście wysoki był. Można było podejść za niego i patrzeć na świat przez hektolitry spadającej wody. I przy okazji zmoknąć jak pies. Tacy mokrzy wsiedliśmy do naszego busika i ruszyliśmy do głównej atrakcji wyjazdu czyli Palenque.

Wejście obwarowane było młodymi naganiaczami, którzy oferowali swoje usługi przewodnicze, pewnie mniej więcej takiej jakości jak droga, która prowadziła do Palenque. Ciekawe spostrzeżenie - w Meksyku nie występuje pojęcie ograniczenia prędkości. Załatwia się to kładzeniem tzw. śpiących policjantów z regularnością kilkudziesięciu metrów. Powoduje to, że na drodze trzeba zwalniać - ruszać co 3-4 minuty, wyprzedzanie może skończyć się urwaniem podwozia, a siedzenie na tyle pojazdu powoduje odbicia dupy oraz wstrząs wnętrz. Taka była droga i pewnie taka byłaby usługa młodych przewodników, którzy niewątpliwie pisać i czytać to nie bardzo a i po angielsku tylko "hello" potrafią powiedzieć.

Samo Palenque wygląda imponująco, co więcej - można praktycznie wszędzie wejść. Biorąc pod uwagę, że niektóre budynki miały 1500 lat to sama świadomość tej starości powodowała, że kroki stawiało się delikatnie i z szacunkiem. Spacer prowadził przez pozostałości miasta Majów, którzy osadzili się tutaj w 100 roku przed Chrystusem i trwali do 900 roku budując imponujące świątynie i budynki użyteczności publicznej. Miasto nie było tak wielkie jak Teotihuacan, bo jego położenie dawało pewne ograniczenia. Wzgórze pokryte gęstą dżunglą, a wśród gęstwin wycięte maczetami place, na których postawiono wszystkie budowle - tak właśnie wygląda Palenque. Z jego granic rozciąga się widok aż po horyzont i może właśnie dlatego powstało w tym a nie innym miejscu. Strategicznie widok na tak wiele kilometrów kwadratowych lasu jest bardzo potrzebny w celach obronnych, ale z drugiej strony czy można zauważyć kogoś przebijającego się przez te gęstwinę z góry? Na szczęście, w przeciwieństwie do Majów mieszkających to setki lat temu, nie muszę znać odpowiedzi na to pytanie.

Byliśmy w dżungli więc pogoda też była adekwatna do miejsca i jak łatwo sobie wyobrazić ciekła po nas mieszanina potu oraz wilgoci z powietrza, a uczucie zmęczenia potęgowała temperatura, która i tak była łaskawa bo o tej porze roku potrafi się zrobić i 40 stopni. Nie było aż tak źle, ale wydajność naszych organizmów spadała logarytmicznie. Około 16:30 wróciliśmy do naszego busa i puściliśmy się w drogę powrotną do San Cristobal, gdzie już po upływie 5 godzin zajechaliśmy z poturbowanymi kręgosłupy. Jutro przedostajemy się do Gwatemali.

czwartek, 23 października 2008

Guns and chickens w Chamul.

23.10.2008

Tego dnia zdecydowaliśmy, że nie będziemy się przeciążać jeżeli chodzi o atrakcje, a raczej postawimy na sen i więcej wypoczynku. Później okaże się, że założenia w Meksyku nie mają racji bytu, bo przeważnie się nie sprawdzają. Powolne śniadanie wprowadziło nas w stan upojenia niespiesznym tempem i przepełzliśmy przez rynek do jednej z agencji turystycznych, która zaproponowała nam fantastyczną wycieczkę na koniach do malowniczej miejscowości Chamula. Miejscowość ta słynie z kościoła, w którym łączą się dwie kultury - katolicka i indiańska. Łączą się w sposób naturalny dla mieszkańców, a szokujący dla przybyszów. Ja i Michał zdecydowaliśmy, że hippika to nie jest nasza specjalność i pozwoliliśmy reszcie pokonać (sensu stricte) drogę na czworonogach, a my wybraliśmy autobus. Dziewczyny z Kefem wsiadły w samochód, który miał ich zawieźć do stajni, a my, dwa wilki miejskie, poszliśmy spokojnie szukać przystanku autobusowego.

Co prawda pomyliliśmy nazwę miasta, do którego chcieliśmy się dostać i przegoniono nas po całym pueblo dwukrotnie, nie przeszkadzało nam to jednak zbytnio, bo wypiliśmy większą ilość tequili, co spowodowało, że świat nas lubił, my lubiliśmy świat, wszystko było piękne, wreszcie wyszły na ulice prześlicznej urody meksykanki, które uśmiechały się do nas uroczo i machały rekami. Autobus do Chamuli odnaleźliśmy w zupełnie nie intuicyjnym miejscu za jakąś zawaloną bramą, ale koniec języka za przewodnika i doszliśmy do tej zajezdni.

W ciągu pół godziny dojechaliśmy do zachmurzonego miasteczka i zastanawialiśmy się jak poszło Beti, Ani, Mery i Kefowi na koniach, bo droga była kręta i przede wszystkim pogoda nie była najlepsza. Chamula to miasto położone dość wysoko, co w ostatecznym rozrachunku skutkowało tym, że chmury które nadciągały nad ten teren spowijały okolicę wilgotną kołderka drobnych kropelek, które wdzierały się pod kurtkę, pod spodnie i moczyły delikwentów z uporem maniaka. Nie spotkaliśmy naszych kowbojów w Chamuli, bo szukanie przystanku zajęło nam tyle czasu, że reszta drużyny już zdążyła obejrzeć to pueblo i rozpocząć drogę powrotną na grzbietach ogarów czy może hucułów (kuców, jak się potem okazało). My rozpoczęliśmy eksplorację miasta od rundki po właśnie zwijającym się targu. Zwijającym się bo godzina była 15:00, a o tej porze każdy liczący się targ dobiega końca i czy sprzedał czy nie sprzedał, każdy handlarz czy handlareczka winna iść do domu. Życia temu gasnącemu wydarzeniu dodał fakt, którego nie potrafiliśmy wyjaśnić nawet z tak fantastyczną znajomością języka hiszpańskiego jaką mamy. Pytanie "que pasa" było zbywane krótkim i ostrym jak cięcie lancetem "no se" i mogliśmy się tylko przyglądać i zgadywać.
W centrum targu pojawiło się kilku gości w czapkach zaganiaczy krów i długimi strzelbami w rękach. Rozmawiali o czymś głośno, kilku z nich pobiegło w nieznanym nam kierunku, a reszta, wydawałoby się, debatuje co dalej robić. Podsłuchiwanie i dopytywanie tłumu na nic się nie zdało, bo nikt tak naprawdę nie wiedział co się dzieje, śmiem podejrzewać, że włącznie z kowbojami trzymającymi dubeltówki. Ale zadyma była i nudę można było czymś zabić. Nagle tłum przesunął się jak wielkie, stugłowe stworzenie pod budynek, który w Polsce nosiłby miano Urzędu Gminy i stanął tam czekając na nie wiadomo co.

Gdyby to nie był Meksyk to doszukiwałbym się sensu tych poczynań, ale przypomniawszy sobie w jakim kraju jesteśmy udaliśmy się w stronę napomkniętego wcześniej kościoła. Ponieważ alkohol jeszcze krążył w naszych żyłach, zupełnie bez pytania weszliśmy do inkryminowanego domu bożego przyłączając się do jakiejś grupy dzięki czemu, totalnie nie świadomie, uniknęliśmy wniesienia opłaty wjazdowej. Dopiero potem zrozumieliśmy czemu ktoś, kto szedł z wycieczką mówił o nas do Pana przy bramie wejściowej "Los Gringos nie są z tej wycieczki"

Wbiliśmy się więc do kościoła, który od samego początku nie sprawiał wrażenia normalnego. Na posadzce rozsypano suchą trawę, co od razu zwróciło naszą uwagę, bo albo ktoś chciał, żeby głośno nie tupać, albo ktoś zrobił to po to, żeby posadzka przypominała prawdziwą ziemię lub w ostateczności gmina niedbała o zasady ostrożności przeciwpożarowej i miała wysokie ubezpieczenie od nagłego spłonięcia. Szczególnie, że wszędzie paliły się świece. Pod ścianami stały figurki świętych, za ołtarzem, którego właściwie nie było, wisiał wizerunek Jana Chrzciciela i wszystko można by zakwalifikować jako improwizacje na temat klasycznej świątyni, gdyby nie ludzie mantrujący na podłodze w drobnych grupkach, trzymający kilka butelek z Colą i Tequilą przy sobie i głaszczący kurę po nogach. Takich grupek w całym przybytku było kilka, a każda mniej więcej powtarzała ten sam schemat. Głośna mantra, cola i kura. Jak się można spodziewać kura nie była tam przyniesiona w celach takich, że chciała się wyspowiadać, bo robiła sobie jaja na mszy, tylko miała posłużyć jako ofiara. Po kilku głasknięciach jej po nóżkach, kiedy czujność została uśpiona w preludium pozornej pieszczoty, ukręcano kurakowi główkę i polewano alkoholem, kilkakrotnie przeciągano ptaka nad świeczkami i mantrowano dalej. Dla zwykłego europejczyka takie praktyki to zwykle gusła, normalnie 4 część dziadów, a dla nich tutaj to normalka, zwykły szary dzień.

Wróciliśmy do domu, zaszokowani tym co widzieliśmy, podzieliliśmy się spostrzeżeniami z resztą drużyny i usłyszeliśmy podobne relacje. Poza tym, że resztę bolały kości i odwłoki od koni a nas nie, byliśmy tak samo zmordowani tym dniem, ale wykrzesaliśmy trochę sił aby przejść się po mieście pijąc co nieco. W jednym z barów zatrzymaliśmy się na małe popitkowo i świętowaliśmy urodziny Beti, pijąc Tequilę, śpiewając Sto Lat, jedząc tort i śmiejąc się do łez. Wieczorem kontynuowaliśmy imprezę w pokoju, co skończyło się lekkim upodleniem, ale okazja była szacowna, więc czujemy się usprawiedliwieni. Wszystkiego najlepszego Beciorku mój Kochany.

Kanion de Sumidero i San Cristobal de las Casas

22.10.2008

Miasto Meksyk pożegnało nas rześkim porankiem, niebo było lekko zachmurzone, ale dzień zapowiadał się w miarę słonecznie, gdyż światło przebijało się przez pierzastą zasłonę pokazując gdzieniegdzie kawałki błękitu. Objuczeni naszymi plecakami ruszyliśmy na lotnisko, skąd maszyna typu FOKKER 100 zabrała nas do Tuxcli.

Lotnisko jest usytuowane praktycznie na dzikim stepie i do miasta trzeba jechać dobrych parę kilometrów. Zdecydowaliśmy, że samo centrum nas nie interesuje, więc taksówka zawiozła nas bezpośrednio do sympatycznej mieścinki Chiapa de Corzo, skąd ruszają wyprawy w kanion de Sumidero.

Sumidero - to jeden z największych kanionów w Meksyku, jego ściany sięgają 1200 metrów i płynąc rzeką poniżej robi to piorunujące wrażenie; przypomina, że jesteśmy tylko maleńkim pyłkiem, drobnym detalem przesuwającym się w czasie, właściwie pomijalnym dla kilkusetletnich skał, które trwają i trwać będą.

Zanim jednak wsiedliśmy na łódź oddaliśmy się kulinarnym rozkoszom zamawiając zestaw przysmaków lokalnych w tym peklowanej wołowiny, ośmiornicy w sosie z kolendra, smażonej ryby i krewetek z własnymi nóżkami. Do tego pan kelner rozłupał nam kokosa, wsadził wen słomkę i podał jako drink. Bardzo to smaczne było i dość oryginalne. Po nie za sutym posiłku wsiedliśmy w końcu na łódź i ruszyliśmy w dół kanionu, jak już wspominaliśmy, robiącego wrażenie wiecznego absolutu. Życia temu wszystkiemu nadawała roślinność i zwierzęta, które od wieków zasiedlały te tereny i od wieków sprawiały, że Kanion, mimo iż z litej skały wyrzeźbiony, tętni życiem.
Woda, która płynie w kanionie, a osiąga czasem 200 m. głębokości daje podstawę do życia ryb, gadów i wszelkiego rodzaju roślinności. Dodając do tego, że temperatura przez cały rok sprzyja wegetacji można sobie wyobrazić, iż dominującym kolorem w tym miejscu jest zieleń we wszelkich jej możliwych odmianach. Od jasnej, która poblaskuje na nowych listkach drzew u brzegów wody lub wrośniętych w skalne ustępy, aż po zgniło-khaki na skórze krokodyli, które wylegują się na błotnistym zejściu do wody czekając cierpliwie na jakieś małe zwierzątko, które posłuży za śniadanie lub podwieczorek.
Woda jest ciepła i też w odcieniu zieleni, a wnioskując z ilości wieśniaków łowiących w niej ryby, stanowi główne źródło pożywienia na około 80 kilometrach swojej długości.

Płynęliśmy tym uroczyskiem przez ponad 2 godziny, zachwycając się co i raz nowym spostrzeżeniem i obserwując wszystko to, co nas otaczało, patrzyło się na nas lub chciało bliższych kontaktów mających na celu konsumpcję. Wiatr robił sobie z naszych włosów poletko doświadczalne, a zważywszy na fakt, że płynęliśmy z prędkością pewnie około 80km\h to miał bardzo duże pole (nomen omen) do popisu.

Na końcu kanionu była tama, która wraz z jeszcze 3 tamami w Meksyku dostarcza 3\4 energii dla kraju, więc nie dziwi fakt, że jest wielka. Spadek wody to 800 m i pewnie zrobiłaby na nas wielkie wrażenie, gdyby nas wypuszczono na nią i umożliwiono obejrzenie. Niestety nasz kierowca zawrócił i zawiózł (czy może zapłynął) nas do portu, skąd wyruszyliśmy do San Cristobal de las Casas.

Chcieliśmy złapać stopa, bo z Chiapa nie ma bezpośredniego polaczenia do San Cristobal, ale szczęścia nie mieliśmy i przewędrowawszy około 2-3 kilometrów doszliśmy do autostrady, skąd złapaliśmy busik, który zawiózł nas do większej autostrady, a potem złapaliśmy większy busik, który zawiózł nas do całkiem niemałego San Cristo. Uff.

Cristobal de las Casas to miasteczko urocze, pocięte małymi uliczkami z tysiącem hoteli, hotelików, barów, kafejek, sklepików i innych tego rodzaju przybytków. Skierowane bezsprzecznie na turystę, odnowione i wyglądające w miarę schludnie. Kilka restauracyjek zachęcało nas zapachami i przyzwoicie wyglądającymi kartami MENU, ale na wieczorny posiłek wybraliśmy lokal o prezencji typowo meksykańskiej, z el mariachi w tle. Zamówienie okazało się pyszne, napełniliśmy brzuchy po pachy, wtórowała nam Margerita i Corona co spowodowało ogólny stan ubawienia i radości, po czym wróciliśmy do małego hoteliku niedaleko centralnego placu z nadzieja na przyszły, dobrze zapowiadający się dzień. Chwilę potem zasnęliśmy w błogości, uprzednio pobrawszy ciepłą kąpiel, która nie jest oczywista w tym mieście (a dowiedzieliśmy się o tym szukając hotelu, kiedy paradoksalnie na wszystkich recepcjach bez pytania otrzymywaliśmy informacje, że ciepła woda jest przez 24 godziny i nie tylko jest ciepła ale nawet gorąca - co zapewne musiało było być wierutnym kłamstwem, bo wszyscy wiedzą, że w San Cristo z ciepłą wodą były i są problemy).

wtorek, 21 października 2008

Taxco - miasto, które zapiera dech w piersiach

21.10.2008
Miasto Taxco.
Zaplanowana wycieczka do Taxco miała przynieść wiele wrażeń estetycznych i okazało się, że nie zawiodła naszych oczekiwań. We wszystkich przewodnikach autorzy rozpływają się nad tym miejscem i rzeczywiście stwierdziliśmy zgodnie, że nie ma w tym grama przesady. Mimo, iż to 3 godziny drogi od samego Mexico City, zabraliśmy się z werwą do podroży i pomimo, że bardzo bujało w autokarze i wszyscy mieli lekutkie mdłości, cieszyliśmy się z przybycia doń, bo widok miasta wynagrodził nam trudy podroży.

Położone na stromym wzgórzu, trochę włoskie z charakteru, ale nadal bardzo meksykańskie, zachwyciło nas od samego początku. To taka mieszanka Sycylii z tradycyjnym Pueblo. Ryneczek wypełniony ludźmi głośno opowiadającymi niezliczoną ilość historii, dzieciaki, które właśnie wyszły ze szkoły i opóźniają moment powrotu do domu wraz z innymi, czującymi to samo, rówieśnikami, a wszystko skąpane w ciepłym, ale nie za gorącym słońcu. Jak na obrazku, który można by śmiało sprzedać jako wizualizacje najbardziej uroczego miasta w Ameryce Łacińskiej. Zaskoczyła nas niezbyt duża ilość turystów. Chyba mieliśmy szczęście, bo
trafiliśmy na świetną pogodę poza sezonem turystycznym i małą ilość ludzi, a to była najlepsza mieszanka. Pogoda jak drut i nie obijaliśmy się o wścibskich amerykanów człapiących pod gorę i zajmujących najlepsze kafejki.

Włączyliśmy się w ten trochę niespieszny tryb życia miasta i po obejrzeniu zapierającego dech w piersiach kościoła zaraz przy rynku (którego rzeźby za i obok ołtarza były takiego rozmiaru i takiej urody, że usiedliśmy w ławkach praktycznie nie mając słów, żeby opisać to co tam widzieliśmy. Niby małe miasteczko, niby niewielka ilość ludzi, a kościół jakby szyty na milionową metropolię, nie jeżeli chodzi o wielkość ale o rozmach. Wit Stwosz powiedziałby "o żesz w mordę...") usiedliśmy w kawiarni z balkonem wychodzącym na ryneczek i chłonęliśmy atmosferę miasta, szum samochodów, gwar młodzieży, widok zachęcających do wstąpienia do ich restauracji, kelnerów. To wszystko okrasiliśmy ciepłą, popołudniową kawą i oddaliśmy się marzeniom co by było, gdyby przeprowadzić się tu i zamieszkać wśród tych spokojnie żyjących ludzi. Z taką myślą poszliśmy na najwyższy punkt widokowy, w którym postawiony jest, niczym w Rio, Jesus górujący nad miastem. Wejście trwało trochę czasu, bo okazało się, że do przejścia mamy kilkadziesiąt ładnych metrów w górę. Ale było warto, bo figura Jezusa jest wielka, ma szeroko rozłożone ręce i wita przybysza trochę komiksowo wyrzeźbionym uśmiechem. Nie jest to wierna kopia figury z Rio, a raczej improwizacja na temat, bo sama rzeźba jest, jak już wcześniej napomknęliśmy, trochę komiksowa. Ale w dobrym tego słowa znaczeniu. W Meksyku Chrystus o wyglądzie dziecinnego rysunku nie jest świętokradztwem, a jest raczej dowodem na to, że wiara tu wpływa na ludzi tak mocno, że potrafią jej używać i być z nią na co dzień w taki bardzo tutejszy sposób. I nie zdziwiła nas bransoletka z wizerunkami Matki Boskiej z Guadelupe rodem jak z bajek Disneya na ręku jednej z napotkanych dziewczynek, bo tak właśnie mówi się o Niej do dzieci. Zeszliśmy powoli ze wzgórza, zjedliśmy burrito w restauracyjce z widokiem na rynek i ze smutkiem pożegnaliśmy to zachwycające miejsce, którego uroku tak bardzo się nie spodziewaliśmy.

Wróciliśmy do domu z poczuciem, że mieszkając w wielkim mieście i stukając 8 godzin w klawiaturę komputera 5 dni w tygodniu tracimy coś bezpowrotnie...

Jutro lecimy do Tuxcla i przemieścimy się San Cristobal de las Casas.

Teotihuacan i klatwa Quetzalcoatla

20.10.2008
Mexico City
Dzień zapowiadał się chmurzycie, ale okazało się, że ta iluzja była spowodowana faktem, iż nasze okno hotelowe wychodziło na tzw. studnię, czyli cztery pionowe ściany pod kątem prostym na wysokość kilku ładnych pięter. My byliśmy ulokowani na samym dole i podobnie jak u nurków dochodziła do nas tylko nieliczna ilość promieni słonecznych. Zmyleni tą informacja założyliśmy polary i ruszyliśmy w drogę. Przepocenie przyszło szybkim truchtem. Do marszu przygrywały nam kiszki, które na szczęście nie dały o sobie znać tak, jakby mogły po wczorajszych przeżyciach kulinarnych, a w głowach, w postaci połączeń pewnej ilości synaps, mimo wszystko cały czas pozostawał pejoratywny obraz smaku i zapachu przybytku u Zenona.

Koło metra Hidalgo szybciutko zjedliśmy kanapkę z kawą w Starbucksie (zdecydowaliśmy, że dla zdrowia psychicznego musimy wrzucić coś z pozornie czysto wyglądającej kuchni) i pojechaliśmy na dworzec północny, skąd odchodzą autobusy do Teotihuacan. Na kilka przystanków przed dworcem żołądki trójki z nas uznały, że czas nas przegonić i że dawno nie biegliśmy na 400 metrów z przeszkodami. Przy samej stacji północnej przeszkodą do biegu było monstrualne ściśniecie pośladków jako kontrakcja na atak, który właśnie się toczył w trzewiach. Powolnym, a jednak tak szybkim, na ile pozwalały zwieracze biegiem ja, Mery oraz Michał posunęliśmy się w stronę toalet i już za kilka, bardzo długo trwających chwil, oddaliśmy salwę honorowa na cześć Zenona i spółki. Bitwa była nierówna, wszyscy przegrali przynajmniej 2:0, a Mera jeszcze przez kilka kolejnych minut kolorem przypominała pergamin i była równie wiotka. Zakupiliśmy coś, co farmaceuta podał po przedstawieniu mu problemu jako DIAREA i cała trójka zażyła po jednym proszku, popiła colą i wodą, a następnie Mera została wezwana do toalet na dogrywkę, która to czynność oczywiście była skazana na porażkę.

Autobus miał nas zawieźć na miejsce w ciągu około godziny, ale droga okazała się, powiedzmy sobie szczerze "gówniana" nomen omen, jako że tym razem ja zostałem wezwany na drugą część rozgrywki i wezwanie to było typu "nie cierpiących zwłoki", a nie byłem pewien, czy w tym autobusie była toaleta. W odruchu paniki poprosiłem Kefa, żeby zapytał kierowcy, czy na końcu pojazdu jest kibelek i czy można by go otworzyć. Szybko otworzyć. Okazało się, że można i dzięki Bogu, bo ludzie jadący autobusem wydawali się być przyjaźni a musiałbym im zrobić straszne świństwo, gdybym został jeszcze minutę na swoim miejscu.

Z tyłu pojazdu na szczęście jest silnik, który skutecznie zagłuszył erupcje Etny powtarzaną kilkakrotnie. Miasto zostało uratowane, mieszkańcy przeżyli...

Po drodze trafiło nam się także posłuchać barda z Meksyku rodem, piewcę wszystkiego co latynoamerykańskie, wychwalacza mañany i fanatyka gitary. Na szczęście umiał śpiewać i umilał nam drogę przez jakieś 20 minut przypominając najbardziej znane z meksykańskich przyśpiewek, akompaniując sobie na gitarze. To bardzo ciekawa alternatywa dla radia szczególnie, że gość śpiewał rzeczywiście bardzo ładnie.

Dojechaliśmy do Teotihuacan - miasta, o którym wiemy, że było jednym z największych na świecie w ówczesnych czasach. Prawie 200 000 osób, gigantyczne piramidy, szeroka na kilka metrów "Droga Śmierci" i zapierające dech w piersiach budowle. Około 600 roku naszej ery miasto to wyludniło się, mieszkańcy uciekli, a cały teren zarósł roślinnością niską i drzewami. Aztekowie, którzy przybyli tu kilkaset lat potem, nazwali to miejsce właśnie TEOTIHUACAN co tłumaczy się na "Miasto w którym ludzie stali się bogami" i czcili je jako punkt, w którym zaczął się ich świat.

Przewodniczka przegoniła nas po wszystkich najważniejszych elementach miasta i dobrze, bo sami nie wiedzielibyśmy gdzie iść i co oznaczają wszystkie inskrypcje oraz malowidła na ścianach.

Wdrapaliśmy się także na piramidę księżyca oraz słońca. Pogoda, która w hotelu wydawała się paskudna okazała się przewrotna i pokazała nam słoneczna buźkę, która opalała nas sowicie, szczególnie że byliśmy na wysokości 2300mnpe. Taka wysokość nie przeszkodziła bogom do wezwania Kefa na pierwszą porządną rundę walki, co ogłosił nam niemo, pokazując w biegu kierunek "łazienka" i oddalił się z prędkością Ireny Szewińskiej wygrywającej medal na Olimpiadzie w 1968r (złoty medal na 200 m. w Meksyku). Kontynuowaliśmy naszą wycieczkę z dobrymi humorami bo i słonce święciło i wydawało nam się, że klątwa, na którą w Egipcie mówi się "zemsta Tutanhamona" już powoli mijała ( choć Beti udało się zbezcześcić piramidę Słońca, zaraz potem, jak uznała, iż nie da rady zejść na dół i zmuszona została pozostawić co nieco za rogiem. Bogowie jej wybaczą. Wiedzą doskonale, że z silną sraczką nie wygrasz, nawet jeżeli masz bardzo wyćwiczone zwieracze. Mówią, że Bogowie nie śmieją się do nas, ale z nas. W tym momencie musieli mieć wesołe miasteczko…).

Niestety miejsce dawnego kultu poprosiło także o ofiarę. Schodząc z piramidy słońca zauważyliśmy człowieka leżącego na ziemi i kilka osób wokół niego. Człowiek ten prawdopodobnie dostał zawału, o czym mogłaby świadczyć bardzo sina twarz i brak oddechu w momencie kiedy do niego doszliśmy.

Masaż serca oraz sztuczne oddychanie na niewiele się zdawały, więc zdecydowaliśmy się znieść tego mężczyznę na dół piramidy, gdzie za 5 minut podjechała karetka i przybyli sanitariusze. Akcja ratunkowa nie przynosiła rezultatu w efekcie czego przeniesiono człowieka do ambulansu gdzie kontynuowano reanimacje. Nie mogliśmy więcej pomoc więc oddaliliśmy się w stronę autobusu powrotnego, ale doszły nas informacje, że nie udało się uratować tego mężczyzny. Smutne wydarzenie dało nam do myślenia nad kruchością naszego istnienia, że można wybrać się któregoś dnia na wycieczkę i już z niej nie powrócić. Oczywiście dziś jesteśmy młodzi i w pełni sił, a wejście na 80 metrową piramidę w 27 stopniowy dzień jest dla nas męczące, ale nie stanowi zagrożenia. Dla tego, około 60 letniego turysty, okazało się to zbyt wiele. Może rozrzedzone powietrze, może zbyt wysoka temperatura, może ciśnienie, a może po prostu przyszedł na niego moment. Na szczęście wśród podróżników był ksiądz, który udzielił mu rozgrzeszenia jeszcze zanim tamten stracił finalnie przytomność, więc przynajmniej tam, po drugiej stronie na wejściu będzie miał łatwiej.

Powrót do hotelu nie obfitował w niezwykłe wydarzenia. Kupiliśmy tequilę, która zaimpregnowała nasze żołądki na noc, dzięki czemu następnego dnia mogliśmy spokojnie wypić kawę i zjeść coś na śniadanie.

Zanim jednak oddaliśmy się w objęcia Morfeusza, udaliśmy się na 2 godziny na plac Garibaldi gdzie tłumnie zgromadzeni El Mariachi grali swoje, jak zwykle zaczepiali turystów i umilali chwile zakochanym, pogniewanym, pijącym i tańczącym. Grupki złożone z kilku muzyków (gitary, skrzypce, trąbki i gitary basowe) kręciły się po placu szukając klienta. O dziwo zawsze znajdowały, bo plac Garibaldi nie jest tylko dla turystów, przyjeżdżają tam też lokalesi, którzy chcą chętnie zapłacić, żeby posłuchać grajków. Przedostaliśmy się przez plac bezboleśnie i zawitaliśmy do knajpy „Guadalajara de la Noche”, gdzie odbywał się pokaz folku meksykańskiego. Trochę to plastykowe i pod publiczkę, ale warto było zobaczyć, bo jakby sztuczne to nie było to właśnie tak wyobrażamy sobie Meksyk. Mariachi grający i śpiewający "La Cucaracha", panie wytupujące rytm najbardziej popularnych evergreenów tego rejonu oraz zainscenizowana walka kogutów, które wyglądały jakby rząd meksykański płacił im od 10 lat emeryturę i dziobanie swojego zioma przychodziło im z trudem, poza tym brak piór sugerował, że albo już się nadziobały w swoim życiu albo mają nużycę. Wróciliśmy do pokoju hotelowego i przy szklaneczce agawówki omówiliśmy dzień i ustaliliśmy, że rano pojedziemy do Taxco. Do miasta kolonialnego, które słynie z wyrobów ze srebra, a poza tym jest bardzo sympatycznym sposobem na ucieczkę z wielkiego Meksyku.

niedziela, 19 października 2008

update 19.10.2008

19.10.2008
Mexico City. Hotel Metropol.

Ciężki poranek czasu lokalnego 9:15 (w Polsce 15:15). Powoli wstajemy z łóżek bardzo przyjemnego, czystego hotelu. Wczorajszy wieczór zapowiadał się sympatycznie, mimo opóźnień spowodowanych przez szanowną linię KLM i taki rzeczywiście był. Taksówka z lotniska szybko przywiozła nad do centrum, obiecany szybki prysznic i już po 30 minutach byliśmy gotowi do wyjścia na miasto. Biorąc pod uwagę fakt, że była godzina 0:30 to nieźli z nas wariaci. Wybraliśmy rejon Zona Rosa bo podobno o takiej porze nocy Plac Garibaldiego to nie jest dobry pomysł. W końcu przed nami jeszcze 3 tygodnie wycieczki, a poza tym jesteśmy piękni i młodzi i tacy (przynajmniej, jeżeli chodzi o opcję numer 1) chcielibyśmy pozostać. Zona Rosa to skupisko ulic, gdzie królują restauracyjki, kluby, dyskoteki i gdzie nie jest za drogo, ale też syfu jakiegoś bać się nie trzeba. Przy pomocy słynnej taksówki w postaci zielonego garbusa z białym dachem dostaliśmy się w tamte rejony i zanurzyliśmy się w otchłań smaku Sopa Azteka, Quesadillas i piwa Corona z limonką oczywiście.

Uwieńczeniem wieczoru była wizyta w klubie dla gejów (miasto Meksyk podobno jest rajem dla homoseksualistów - jest ich tu około 3 milionów, choć oficjalnej akceptacji szukać trudno - w końcu to mocno katolicki kraj) o wdzięcznej nazwie, której nie pomnę. Podobno bardzo bezpiecznie i sympatycznie. Zaiste tak było, choć muzycznie powiedzmy sobie szczerze, odbiegało to od naszych upodobań. Ale jeżeli chodzi o upodobania, to nie tylko muzycznie odbiegaliśmy od tłumu zgromadzonego przed sceną, gdzie 3 dragqueen na bardzo wysokich obcasach śpiewały "mamma mia, here i go again..." (w wersji hiszpańskojęzycznej). Chłopaki bawili się przednio i jako element lokalnego folkloru Ameryki Łacińskiej XXI wieku uznajemy to doświadczenie za ważne. Nie byłem ani razu podrywany przez żadnego z chłopaków podrygujących na parkiecie, więc albo jestem nieatrakcyjny wizualnie w tej grupie docelowej albo wypuszczałem jednoznaczne sygnały stojąc tyłem przy ścianie i przyciskając dolną część pleców do muru przez znakomitą porcję wieczoru. Potem wróciliśmy do hotelu i próbowaliśmy zasnąć, ale jak tu zmrużyć oczy, kiedy nasze organizmy myślą, że właśnie zaczyna się dzień...

Nadal 19.10.2008

Organizm nie dał się zwieść naciągniętą na okno zasłoną i obudził nas dokładnie parę minut po godzinie 9 tak, że nie mogliśmy już zasnąć. Wyprawa w teren miała w planie główny plac miasta czyli Zocalo, potem muzeum antropologiczne, a następnie muzeum Fridy. Udało nam się z muzeum antropologicznym, ale potem zmęczenie dało o sobie znać (w Polsce o tej porze było już dobrze po północy), więc na lekkim kryzysie energetycznym zdecydowaliśmy się pojechać do Bazyliki Matki Boskiej z Guadelupe i potem szybko coś zjeść gdzie by, a następnie udać się do hotelu na spoczynek.

Sama Katedra robi wrażenie bo jest wielka, zupełnie nie klasyczna, ale mimo wszystko doskonale widać, że to miejsce przepełnione wiarą. Taką latynoamerykańską wiarą. Trochę przypominała nam kształtem katowicki spodek, ale jest oczywiście dużo bardziej strojna w złoto, obrazy, krzyże oraz inne symbole i nigdy nie odbywał się w niej festiwal Metal Mania. Msza po hiszpańsku sprawiła, że co najmniej połowa z grupy lekko przysypiała i tylko na "przekażcie sobie znak pokoju" tłum się ożywił, gdyż w Meksyku należy pozdrowić wszystkich, których ma się w zasięgu ręki (ale odejście na 10 metrów od swojego stanowiska też jest mile widziane), zatem trwało to wszystko dłużej niż by nam się mogło się wydawać. Po zakończeniu mszy przeszliśmy szybko do najbliższej knajpy, gdzie zamówiliśmy to, na co akurat było nas stać (nie udało nam się do tego czasu wymienić zbyt wielu dolarów na peso), a ponieważ knajpa nazywała się "ZENON" uznaliśmy, że jest na tyle swojsko, iż niczym nie musimy się przejmować. Podano nam SOPE de POLLO lub de CHORIZO i oczywiście ostre salsy z zielonych papryczek. Jedzenie nie było wyśmienite a gwoźdź do trumny przybiły dwa niczego sobie nie robiące karaluchy, które wyszły zza talerza jakby właśnie miały w najbardziej naturalny sposób zaafiszować swoją obecność głośnym "tup, tup, tup". Nikt oprócz nas nie zwracał na nie uwagi, więc doszliśmy do wniosku, że są to pupile właściciela i zabicie ich gazetą mogłoby zaskutkować wyrzuceniem nas z lokalu w najlepszym przypadku, a w najgorszym obicie fizisu czymś znaczenie twardszym niż kawał kija.
Zniesmaczeni powróciliśmy do hotelu. Jutro Teotihuacan.

Podróż i pierwsza noc

18.10.2008
Amsterdam, lotnisko a właściwie samolot.

Wstawanie tak bardzo rano nie jest naszą domeną, szczególnie jeżeli poprzedniego dnia położyliśmy się o godzinie 2 po północy wiedząc, że przed nami jest tylko 2,5 godziny snu. Budzik wyrwał nas z tej krótkiej drzemki o 4 z groszami nie dając absolutnie żadnych szans na nawet cień obrony własnej. Szczególnie, że sami sobie tę karę wyznaczyliśmy dnia poprzedniego nastawiając zegarki właśnie na godzinę 4 cośtam.

Dotarcie do lotniska właściwie było półświadome, zaspane i nieistotne, oprócz względów czysto logistycznych, dla meritum wycieczki.

Samolot do Amsterdamu leciał tak jak latają samoloty do Amsterdamu, a jak to naprawdę było to nikt z grupy nie jest w stanie powiedzieć, bo wszyscy spali jak bobry. Beti zapakowała bagaże w zakupione w jednej z sieci hipermarketów budowlanych worki na cebulę i zacisnąwszy swój worek parcianym paskiem nadała go do samolotu. Pani z obsługi naziemnej przytroczyła banderolę z kodem kreskowym właśnie do tego paska i mając nadzieję, że pasek nie spadnie z bagażu, Beti pożegnała swój plecak. Mieliśmy nadzieję, że nie na zawsze.

Siedząc w samolocie Boeing 747 zastanawiałem się co przyniesie ta podroż, jak zmienimy się za 3 tygodnie, co będziemy mieli w głowach po przejechaniu tych kilku tysięcy kilometrów i czy nie damy sobie w kość tak, że po przyjeździe zgodnie wykasujemy wszyscy swoje numery telefonów i więcej się do siebie nie odezwiemy. : )

Plan na wieczór po przylocie do Mexico city był następujący - wchodzimy do hotelu, bierzemy szybki prysznic i idziemy na plac Garibaldi posłuchać el-Mariachi, najeść się do syta specjałów lokalnej kuchni, napić się lokalnych napojów wyskokowych i spróbować wszystkiego, co da się wsadzić do ust i co nie ugryzie zanim my zaczniemy.

Godzina 19:00 nadal samolot, a właściwie to dopiero samolot.

Jeżeli ktoś sobie myśli, że Meksyk zaczyna się dopiero po przekroczeniu granic terytorialnych to jest w głębokim błędzie. Sama destynacja powoduje, że wszystko idzie tak jakby Meksyk był tam, gdzie pojawia się samo słowo. Ad rem zatem. Po posadzeniu nas do samolotu otrzymaliśmy informację, że jest mały techniczny problem z maszyną i że nie wystartujemy zanim nie zajrzą do niej specjaliści. Szykowała się co najmniej godzina opóźnienia. Ludzie, a w tym nasza drużyna, zaczęli się już wygodnie układać do snu i właściwie opóźnienie nie miałoby znaczenia bo i tak wszyscy mieli spać, ale po 3 godzinach kimania szanowne Panie stewardesy ogłosiły, że samolot jednak nie nadaje się do rejsu i należy go opuścić. Nie muszę raczej przybliżać jakie do tego faktu nastawienie mieli pasażerowie... Jest taka piosenka słynnego Wojciecha Młynarskiego, która kojarzy się sama przez się." Znów lecę rejsem z Moskwy do Odessy i znowu psiakrew odwołali lot. Wynika to ze słów jej wysokości stewardessy majestatycznej jak Aeroflot..."

Bacząc na fakt, że wylądowaliśmy w Amsterdamie o godzinie 8 rano, a udało nam się stamtąd wylecieć dopiero o 19:00, można śmiało powiedzieć, że Amsterdam mamy zaliczony. Przynajmniej lotnisko.

Teraz już siedzieliśmy w samolocie i rzeczywiście lecieliśmy do Meksyku. Można to stwierdzić po fakcie, iż podano nam jedzenie i napoje w tym wino czerwone wytrawne, które wzmaga uczucie lotu. Następny przystanek Mexico city - mieliśmy nadzieje...

środa, 6 sierpnia 2008

Przygotowania do wyjazdu do Meksyku i Gwatemali

Drogi czytaczu,
Ten blog powstał właśnie dlatego, że może ktoś potem będzie chciał zrobić tę samą trasę co my i będzie szukał informacji kompleksowych i połozynych w jednym miejscu.

Nasza wprawa też będzie relacjonowana, na ile pozwoli nam podłączenia do netu.
A teraz od początku - wyjeżdzamy w dniu 18.10.2008 i wracamy 11.11.2008. Trasa obejmuje Meksyk, Gwatemalę, Belizę oraz Kubę. Cała mapa w Google.Maps, którą można znaleźć w linkach.

Grupa składa się z 6 osób. Ja, czyli Hubert i Beti, Michał i Ania oraz Kefas i Mery.
Część z nas mieszka w Warszawie a część w Tychach. Dlatego pojawiające się informacje będą czasem obejmowały adresowo obszary Tychów i okolic.

Informacje o szczepieniach:
Szczepienia.
WZW A - wirusowe zapalenie wątroby typu A szczepienie zalecane WZW B - wirusowe zapalenie wątroby typu B szczepienie zalecane (w zależności od charakteru pobytu)BTP - błonnica, tężec, polio szczepienie zalecaneDB - dur brzuszny szczepienie zalecane

Podaję adresy stacji sanitarnych, gdzie się można zaszczepić

Warszawa
PUNKT SZCZEPIEŃ mieści się w WSSE przy ul. Żelaznej 79 WarszawaGodziny pracy: poniedziałek 8:00-18:00wtorek - piątek 8:00-15:00
W Tychach stacja epidemiologiczna jest pod adresem:
Tychy, ul. Budowlanych 131, tel.
032 2275247
i ewentualnie w Katowicach: Wojewódzka Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w Katowicach, ul. Raciborska 39, tel (0 32) 251 52 11

Żółtaczkę należy zaplanować na 3 miesiące przed wyjazdem a resztę im wczesniej tym jest bardziej efektywna.
Cen nie pamiętam, ale wszystko powinno zamknąć się w 350-400 zł.
żółtaczkę trzeba robić 3 zastrzyki - drugi po miesiącu od pierwszego a trzeci po 6 miesiącach od pierwszego (chyba)
Błonnica, tężec i polio robi się chyba na raz, jednym zastrzykiem i potem dur tak samo - jednym zastrzykiem. Otrzymuje się książeczkę szczepień i trzeba ją trzymać, choć nie trzeba jej brać ze sobą.

W ogóle szczepienia nie są obowiązkowe, ale warto je przyjąć, bo to nigdy nie wiadomo.

Co do szczegółów samej podrózy, to sprawa przedstawia się jak następuje :

pod adresem http://maps.google.com/maps/ms?ie=UTF8&hl=pl&msa=0&msid=113126088308046388450.00045148ae6511b3870e0&ll=18.354526,-90.65918&spn=12.034342,22.675781&z=6
znajdziecie mapę z uaktulanionym planem podróży. Jeszcze nie finalnym, ale bardzo wiele rzeczy już jest na wpisanych.

Zakwaterowanie w meksyku - kolega poleca znany mu hotel METROPOL
http://www.hoteltravel.com/mexico/mexico_city/metropol_details.htm. Cena za nocleg ze śniadaniem to 45USD za dwójkę. ( cena specjalna dla nas). Myśle, że to nieźle jak na taki standard. Z resztą byłem tam i wiem, że jest przyzwoicie. Hardcore zacznie się później.

Około Mexico City mamy do zobaczenia Teotihuacan ( to jeden dzień wycieczki) 2 dni w samym mexico i jeden dzień Cuernavaca i Taxco. Do Toluci nie ma co jechać. Nic tam nie ma i podobno Cuernavaca i Taxco jest o niebo ciekawsza.

Jeżeli chodzi o lot do Havany to znalazłem ofertę za 183 USD z Cancun i to wydaje się w miarę dobra oferta. myśle, że warto te bilety kupić już niebawem, żeby potem nie było zaskoczenia. Wszystkie detale lotu na mapie przy kliknięciu w linię lączącą Cancun z Havaną.

Wizy
Meksyk - nie trzeba
Gwatemala - nie ma wiz, przekraczanie granicy lądowej jest zwolnione z opłat.
Belize - Nie trzeba
Kuba - karta turysty (indywidualne lub grupowe) można kupić w konsulacie lub w niektórych biurach podróży – kosztują 22 EUR. Przy przekraczaniu granicy wymagany jest 3-miesięczny okres ważności paszportu, licząc od planowanej daty wyjazdu z Kuby. warto sprawdzić, czego nie wolno wwieźć.
http://przewodnik.onet.pl/1242,1598,546801,notka.html