sobota, 25 października 2008

Todosssss Santossss

25.10.2008

Rano przed hotelem czekał na nas kierowca mini busa, który zawiózł nas na granice z Gwatemalą. Droga trwała do godziny 12:00, więc nie była zbytnio męcząca. Nasz kierowca Luis przeprowadził nas na drugą stronę granicy i załatwił drugi busik, który miał nas zawieźć nominalnie do Panajachel. Jadąc busikiem doszliśmy do wniosku, że niedaleko Huehuetanango jest miejscowość, która obiła nam się o uszy, iż warta jest zwiedzenia. Chodziło o Todos Santos de cośtam. Całej dokładnej nazwy nie pamiętam, ale ponieważ miasto wydało nam się warte obejrzenia wysiedliśmy wcześniej i złapaliśmy autobus, który kiedyś pełnił rolę school busa w USA i dojechaliśmy do Huehue. Stamtąd udało nam się złapać podobny autobus w kierunku Todos Santos i zadowoleni z tak dobrze wykonanego pomysłu ruszyliśmy w drogę.

Autobus był konstrukcją z lat 60 tych i zdaje się, że po odsłużeniu w amerykańskim szkolnictwie swojej doli został zesłany właśnie w te tereny gdzie do dziś służy taniemu transportowi miejskiemu. Droga do Todos miała zająć około 2 godzin, szosa była dość stromo pnąca się w górę, poza tym dość wąska i poprzetykana poprzecznymi, śpiącymi policjantami. Usiedliśmy na końcu autobusu i trochę rozbawieni całą sytuacją i tym, że nasze bagaże wylądowały na dachu tego pojazdu i tym, że bujało niemiłosiernie, oglądaliśmy mijający nas za szybami świat, prawdziwy gwatemalski świat. Prawdziwe ulice, prawdziwych ludzi, którzy niezmiernie rzadko widzą turystów, prawdziwy kondukt żałobny, który przechodził ulicami i prawdziwe łzy ludzi, którzy szli za trumną niesioną przez 6 mężczyzn. Pogoda dopisywała, bo słonce świeciło jasno przebijając się przez niezbyt gęste chmury. Jedząc grillowaną kukurydzę kupioną od kobiety na dworcu autobusowym oglądaliśmy ten kraj porównując go do dopiero co opuszczonego Meksyku. Tu było jakby bardziej kolorowo, jakby trochę bardziej sympatycznie i ludzie jakby się więcej uśmiechali. Droga do Todos Santos wiła się do góry, a natura odsłaniała przed nami liczne widoki gigantycznych połaci zieleni rozciągnionych pomiędzy wzniesieniami i przeciętych serpentyną asfaltu, po którym poruszaliśmy się kaszlącym chicken busem, który nie chciał dać za wygraną i wzniesienia nawet 15% pokonywał ambitnie i dziarsko. Zbliżaliśmy się do poziomu chmur, ale słońce cały czas świeciło i ukazywało nam piękno tego regionu w całej okazałości. Po przekroczeniu granicy nisko dość wiszących cumulusów droga zmieniła swoje oblicze i z asfaltówki przeszła na gliniankę, która dziur miała tyle co dobry Masdamer. Zaczęło się robić trochę ciemno i wilgotno, więc przez kolejną godzinę jechaliśmy właśnie w takich warunkach, aż dziw, że kierowca widział cokolwiek, bo nam, mimo wszelkich starań, sztuka ta się nie udawała. Mijanie na mokrej, glinianej drodze też było sztuką, a jak dodać, że droga prowadziła na zboczu góry, to można sobie wyobrazić, że stracha mieliśmy od czasu do czasu dość dużego.

Zajechaliśmy do Todos jeszcze przed zmrokiem i ku naszemu zdziwieniu ukazało nam się przed oczami miasteczko nawet z betonowymi drogami, co się nie zapowiadało przez ostatnią godzinę jazdy. Opuściliśmy nasz środek transportu i rozpoczęliśmy poszukiwanie hotelu. Znaleźliśmy mały hotelik niedaleko rynku i ruszyliśmy na eksploracje miasta. Droga do naszej rezydencji prowadziła obok pomieszczenia wielkości dużego garażu zamkniętego dwojgiem krat, które pełniło rolę miejskiego wiezienia, o czym świadczyły dwie kłódki na każdych z drzwi. Przejście obok przysparzało o dreszcze, bo ludzi tam zamkniętych widać było przez kratę, z resztą ucinali sobie pogawędkę z innymi, stojącymi po drugiej, wolnej stronie krat. Wszyscy mężczyźni, nie wyłączając więźniów, mieli tego dnia na sobie czerwone spodnie w pionowe linie i koszule w kratę o charakterystycznym, trochę kowbojskim kroju. Nie zależnie od wieku każdy człowiek płci męskiej takie spodnie nosił i jak się później dowiedzieliśmy, było to spowodowane faktem, iż tego dnia rozpoczynał się festiwal poprzedzający dzień wszystkich świętych. W końcu to było Todos Santos.

Po pierwszej fascynacji maleńkim miasteczkiem zaczęliśmy szukać jakiegoś lokalu, w którym można by coś zjeść ale nie udała nam się ta sztuka, więc musieliśmy zadowolić się frytkami z ulicznego straganu i pizzą, która pizzę przypominała tylko z nazwy. Wtedy zaczęliśmy zauważać, że całe miasto spowite jest gęstą mgłą, która wdzierała się bezlitośnie pod polary i do toreb z aparatami. Atmosfera groteskowej zabawy na środku placu centralnego, dwa wielkie podświetlone diabelskie koła, latające wokół ćmy wielkości dłoni, monotonna, plastykowa muzyka i ludzie obserwujący nas, przybyłych tu jedynych białych mogłaby spokojnie stać się tłem i scenografią do thrillera typu "od zmierzchu do świtu". Zaczęła nam się udzielać psychodeliczna groza na tyle, że w pewnym momencie wydawało mi się, iż biegnące obok mnie dziecko zaskrzeczało w moją stronę słowami "uciekaj stąd Gringo..."

Zrobiło się ciemno, a wrażenie abstrakcyjności sytuacji pogłębiały snopy światła rzucane przez samochody czy latarki wędrujących ludzi. Dzięki mgle snopy te nabierały bardzo widocznych kształtów, mgła nie chciała ustąpić, a my powoli ustępowaliśmy namowom Kefasa i weszliśmy na diabelskie kolo. Siedzenie i czekanie aż się wszystko zacznie i koło rozkręci się do przodu a potem do tylu przerywały nam ataki ciem i nietoperzy, które zwabione jasnym światłem leciały do nas i uderzały o nasze głowy, ręce i nogi trzepocąc drastycznie skrzydłami. Normalnie jak w preludium do którejś z książek Kinga. Nie daliśmy rady wytrzymać tego wszystkiego i uznaliśmy, że dzisiejszy dzień na tym zakończymy, pójdziemy spać, a jutro pierwszym autobusem o 6 rano opuścimy miasto wszystkich świętych - Todosssss Santossss....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz