piątek, 24 października 2008

Palenque

24.10.2008
Palenque.

To chyba rekord jeżeli chodzi o wstawanie podczas pobytu w Meksyku. Grupa podzieliła się na 2 części czego skutkiem Ja, Beti, Michał i Ania o godzinie 6:00, z lekko chwiejącym krokiem wyszliśmy na spotkanie busika, który miał nas zawieźć do Palenque. Wycieczka wyszła sama z siebie, bo okazało się, że mamy jeden dzień w zapasie, a szkoda go było tak po prostu zmarnować, więc 4 osoby zdecydowały się pojechać do jednych z najbardziej ciekawych ruin Majów na terenie Meksyku, a Kef i Mera pojechali na ekskursję do Lagos de Montebello - czyli jeziorka i wodospady.

Nasz wyjazd zaczął się niefortunnie, bo okazało sie, że w busiku nie ma miejsc siedzących, a żadne z nas nie wyraziło chęci jechania na stojaka, bo droga miała być długa i bardzo wyboista. Po 10 minutach jednak pan kierowca zadzwonił do kolegi, załatwił jeszcze jeden pojazd, trzy osoby z naszego busika zostały ulokowane tamże i usadowiwszy się na tylnych siedzeniach 12 osobowego pojazdu rozpoczęliśmy się cieszyć z tak pomyślnie zainicjowanego dnia. Radość trwała niedługo, bo droga była bardzo wyboista a Mercedes, którym jechaliśmy okazał się mieć bardzo miękkie zawieszenie i już po jakiejś godzinie, po kolei zaczęliśmy robić się lekko niebiescy, zieleni, fioletowi i pergaminowi. Dziewczyny na początku, a potem Michał. Ja jakoś dawałem radę, ale może to dlatego, że nie wiele jadłem uprzednio. W ruch poszły proszki przeciw chorobie lokomocyjnej i już po paru chwilach nie było z kim gadać, bo towarzystwo zmulone jazdą i medykamentami udawało wodza lub dzięcioła zasypiając w bardzo różnych pozycjach.

Po 5 godzinach dojechaliśmy do pierwszej atrakcji - wodospadów Aqua Azul, które robiły wrażenie choć nie były bardzo wysokie, ale za to pięły się kaskadowo i malowniczo, co mogliśmy stwierdzić robiąc wycieczkę aż na samą górę. Dużo wody, czystej i zachęcającej do pobrania kąpieli. Nie skorzystaliśmy, choć słońce operowało jak na Meksyk przystało. Opuściliśmy to cudne miejsce z nadzieją, że każde następne będzie równie, jeżeli nie bardziej, piękne.
Kolejny przystanek to wielki wodospad, którego nazwy teraz nie pomnę, ale wielkość zapamiętam bo rzeczywiście wysoki był. Można było podejść za niego i patrzeć na świat przez hektolitry spadającej wody. I przy okazji zmoknąć jak pies. Tacy mokrzy wsiedliśmy do naszego busika i ruszyliśmy do głównej atrakcji wyjazdu czyli Palenque.

Wejście obwarowane było młodymi naganiaczami, którzy oferowali swoje usługi przewodnicze, pewnie mniej więcej takiej jakości jak droga, która prowadziła do Palenque. Ciekawe spostrzeżenie - w Meksyku nie występuje pojęcie ograniczenia prędkości. Załatwia się to kładzeniem tzw. śpiących policjantów z regularnością kilkudziesięciu metrów. Powoduje to, że na drodze trzeba zwalniać - ruszać co 3-4 minuty, wyprzedzanie może skończyć się urwaniem podwozia, a siedzenie na tyle pojazdu powoduje odbicia dupy oraz wstrząs wnętrz. Taka była droga i pewnie taka byłaby usługa młodych przewodników, którzy niewątpliwie pisać i czytać to nie bardzo a i po angielsku tylko "hello" potrafią powiedzieć.

Samo Palenque wygląda imponująco, co więcej - można praktycznie wszędzie wejść. Biorąc pod uwagę, że niektóre budynki miały 1500 lat to sama świadomość tej starości powodowała, że kroki stawiało się delikatnie i z szacunkiem. Spacer prowadził przez pozostałości miasta Majów, którzy osadzili się tutaj w 100 roku przed Chrystusem i trwali do 900 roku budując imponujące świątynie i budynki użyteczności publicznej. Miasto nie było tak wielkie jak Teotihuacan, bo jego położenie dawało pewne ograniczenia. Wzgórze pokryte gęstą dżunglą, a wśród gęstwin wycięte maczetami place, na których postawiono wszystkie budowle - tak właśnie wygląda Palenque. Z jego granic rozciąga się widok aż po horyzont i może właśnie dlatego powstało w tym a nie innym miejscu. Strategicznie widok na tak wiele kilometrów kwadratowych lasu jest bardzo potrzebny w celach obronnych, ale z drugiej strony czy można zauważyć kogoś przebijającego się przez te gęstwinę z góry? Na szczęście, w przeciwieństwie do Majów mieszkających to setki lat temu, nie muszę znać odpowiedzi na to pytanie.

Byliśmy w dżungli więc pogoda też była adekwatna do miejsca i jak łatwo sobie wyobrazić ciekła po nas mieszanina potu oraz wilgoci z powietrza, a uczucie zmęczenia potęgowała temperatura, która i tak była łaskawa bo o tej porze roku potrafi się zrobić i 40 stopni. Nie było aż tak źle, ale wydajność naszych organizmów spadała logarytmicznie. Około 16:30 wróciliśmy do naszego busa i puściliśmy się w drogę powrotną do San Cristobal, gdzie już po upływie 5 godzin zajechaliśmy z poturbowanymi kręgosłupy. Jutro przedostajemy się do Gwatemali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz