niedziela, 19 października 2008

Podróż i pierwsza noc

18.10.2008
Amsterdam, lotnisko a właściwie samolot.

Wstawanie tak bardzo rano nie jest naszą domeną, szczególnie jeżeli poprzedniego dnia położyliśmy się o godzinie 2 po północy wiedząc, że przed nami jest tylko 2,5 godziny snu. Budzik wyrwał nas z tej krótkiej drzemki o 4 z groszami nie dając absolutnie żadnych szans na nawet cień obrony własnej. Szczególnie, że sami sobie tę karę wyznaczyliśmy dnia poprzedniego nastawiając zegarki właśnie na godzinę 4 cośtam.

Dotarcie do lotniska właściwie było półświadome, zaspane i nieistotne, oprócz względów czysto logistycznych, dla meritum wycieczki.

Samolot do Amsterdamu leciał tak jak latają samoloty do Amsterdamu, a jak to naprawdę było to nikt z grupy nie jest w stanie powiedzieć, bo wszyscy spali jak bobry. Beti zapakowała bagaże w zakupione w jednej z sieci hipermarketów budowlanych worki na cebulę i zacisnąwszy swój worek parcianym paskiem nadała go do samolotu. Pani z obsługi naziemnej przytroczyła banderolę z kodem kreskowym właśnie do tego paska i mając nadzieję, że pasek nie spadnie z bagażu, Beti pożegnała swój plecak. Mieliśmy nadzieję, że nie na zawsze.

Siedząc w samolocie Boeing 747 zastanawiałem się co przyniesie ta podroż, jak zmienimy się za 3 tygodnie, co będziemy mieli w głowach po przejechaniu tych kilku tysięcy kilometrów i czy nie damy sobie w kość tak, że po przyjeździe zgodnie wykasujemy wszyscy swoje numery telefonów i więcej się do siebie nie odezwiemy. : )

Plan na wieczór po przylocie do Mexico city był następujący - wchodzimy do hotelu, bierzemy szybki prysznic i idziemy na plac Garibaldi posłuchać el-Mariachi, najeść się do syta specjałów lokalnej kuchni, napić się lokalnych napojów wyskokowych i spróbować wszystkiego, co da się wsadzić do ust i co nie ugryzie zanim my zaczniemy.

Godzina 19:00 nadal samolot, a właściwie to dopiero samolot.

Jeżeli ktoś sobie myśli, że Meksyk zaczyna się dopiero po przekroczeniu granic terytorialnych to jest w głębokim błędzie. Sama destynacja powoduje, że wszystko idzie tak jakby Meksyk był tam, gdzie pojawia się samo słowo. Ad rem zatem. Po posadzeniu nas do samolotu otrzymaliśmy informację, że jest mały techniczny problem z maszyną i że nie wystartujemy zanim nie zajrzą do niej specjaliści. Szykowała się co najmniej godzina opóźnienia. Ludzie, a w tym nasza drużyna, zaczęli się już wygodnie układać do snu i właściwie opóźnienie nie miałoby znaczenia bo i tak wszyscy mieli spać, ale po 3 godzinach kimania szanowne Panie stewardesy ogłosiły, że samolot jednak nie nadaje się do rejsu i należy go opuścić. Nie muszę raczej przybliżać jakie do tego faktu nastawienie mieli pasażerowie... Jest taka piosenka słynnego Wojciecha Młynarskiego, która kojarzy się sama przez się." Znów lecę rejsem z Moskwy do Odessy i znowu psiakrew odwołali lot. Wynika to ze słów jej wysokości stewardessy majestatycznej jak Aeroflot..."

Bacząc na fakt, że wylądowaliśmy w Amsterdamie o godzinie 8 rano, a udało nam się stamtąd wylecieć dopiero o 19:00, można śmiało powiedzieć, że Amsterdam mamy zaliczony. Przynajmniej lotnisko.

Teraz już siedzieliśmy w samolocie i rzeczywiście lecieliśmy do Meksyku. Można to stwierdzić po fakcie, iż podano nam jedzenie i napoje w tym wino czerwone wytrawne, które wzmaga uczucie lotu. Następny przystanek Mexico city - mieliśmy nadzieje...

1 komentarz: