piątek, 31 października 2008

Droga do Tulum.

31.10.2008
Droga do Tulum.

Właściwie nic nadzwyczajnego się nie działo, bo cały dzień jechaliśmy z Flores do Tulum. Choć mieliśmy nie być na Belize to okazało się, że nie jest możliwe przejechanie z Gwatemali do Meksyku na tej długości i szerokości geograficznej bez przekraczania granicy belizeńskiej. Kosztowało to nas 15$US na głowę, bo mimo iż tranzytem de facto byliśmy na Belize i musieliśmy uiścić opłatę wizową.

Z Flores wyjechaliśmy o godzinie 5 rano, a do Tulum doczłapaliśmy się o godzinie 21:00 i to była nasza najdłuższa podróż podczas całej wyprawy. Dupy bolały, a nogi naciągnęły wodą jak lignina.

Po drodze nie działo się wiele, bo i co może się dziać przy trasie, która niby miała być autostradą, a była rozsypującą się ścieżką z dziurami jak na polnym dukcie, gdzieniegdzie usytuowane progi zwalniające przypominały nam, że jesteśmy na terenie zabudowanym i nakazywały bezdyskusyjnie zwolnic, tak jakbyśmy Bóg wie jak szybko jechali.

Belize przejechaliśmy w tempie ekspresowym, choć wjazd do kraju był utrudniony skutkami od 3 tygodni padających deszczy. Właściwie trasa była w wielu miejscach nieprzejezdna dla samochodów osobowych, bo woda sięgała 30-40 cm na drodze, więc tym razem cieszyliśmy się, że jedziemy busem i koła mamy wyższe niż sięgająca woda. Rozlewiska, które obejmowały także drogi, wydawały się wielkimi jeziorami, domy łódkami dryfującymi pomiędzy płotami i drzewami, a ludzie siedzący na wysokich werandach wydawali się nic sobie z tego nie robić i uśmiechali się jak zwykle.

Niesamowite, jak ilość słonecznych dni w roku może pozytywnie wpłynąć na samopoczucie i zdolność postrzegania świata w jasnych barwach. Gdyby tu posadzić Szwedów czy Norwegów, a nawet Polaka, to po kilku dniach większość odpłynęłaby gdzie by, a reszta zrobiłaby sobie z pozostałości po drzewach szubienice i za 30 dolarów belizeńskich wieszaliby się publicznie licząc na wysoki napiwek.

A Belizeńczycy są rodowitymi Karaibczykami i mają bardzo dalekie od naszego podejście do klęsk żywiołowych, ale także do życia samego w sobie. Prezentowali je nam przez kilka ładnych kilometrów pozdrawiając nas radośnie szerokimi machnięciami w kierunku autobusu, jakby ktoś im do kieszeni nasrał. W tej chwili byliśmy dla nich największą rozrywką, bo grupa białasów, mimo wszystko, nie jest najczęstszym widokiem w tych stronach.

W Chetumal, już po stronie Meksykańskiej, mieliśmy przesiadkę i uzupełniliśmy nasze żołądki odpowiednią ilością jedzenia w formie „Tartas con pollo” i dużej ilości wody, bo zaczęło się robić ciepło i duszno.
Jeszcze 3 godziny i byliśmy w Tulum, gdzie znaleźliśmy szybko hotel, ale jeszcze nie na plaży, zjedliśmy szybko kolację w bardzo sympatycznej, włoskiej restauracyjce i poszliśmy spać.

Czuć było atmosferę miejscowości nadmorskiej, wilgoć i szum ulicy jaki spotyka się w takich miejscach, gdzie ryby smaży się zaraz po wyjęciu ich z wody, nie ma ciepłego prysznica bo i tak nikt go nie potrzebuje i zapomina się o funkcjonalności skarpetek, bo po pierwsze jest w nich za ciepło, po drugie sypie się do nich piasek i po trzecie słabo wyglądają w klapkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz