czwartek, 23 października 2008

Guns and chickens w Chamul.

23.10.2008

Tego dnia zdecydowaliśmy, że nie będziemy się przeciążać jeżeli chodzi o atrakcje, a raczej postawimy na sen i więcej wypoczynku. Później okaże się, że założenia w Meksyku nie mają racji bytu, bo przeważnie się nie sprawdzają. Powolne śniadanie wprowadziło nas w stan upojenia niespiesznym tempem i przepełzliśmy przez rynek do jednej z agencji turystycznych, która zaproponowała nam fantastyczną wycieczkę na koniach do malowniczej miejscowości Chamula. Miejscowość ta słynie z kościoła, w którym łączą się dwie kultury - katolicka i indiańska. Łączą się w sposób naturalny dla mieszkańców, a szokujący dla przybyszów. Ja i Michał zdecydowaliśmy, że hippika to nie jest nasza specjalność i pozwoliliśmy reszcie pokonać (sensu stricte) drogę na czworonogach, a my wybraliśmy autobus. Dziewczyny z Kefem wsiadły w samochód, który miał ich zawieźć do stajni, a my, dwa wilki miejskie, poszliśmy spokojnie szukać przystanku autobusowego.

Co prawda pomyliliśmy nazwę miasta, do którego chcieliśmy się dostać i przegoniono nas po całym pueblo dwukrotnie, nie przeszkadzało nam to jednak zbytnio, bo wypiliśmy większą ilość tequili, co spowodowało, że świat nas lubił, my lubiliśmy świat, wszystko było piękne, wreszcie wyszły na ulice prześlicznej urody meksykanki, które uśmiechały się do nas uroczo i machały rekami. Autobus do Chamuli odnaleźliśmy w zupełnie nie intuicyjnym miejscu za jakąś zawaloną bramą, ale koniec języka za przewodnika i doszliśmy do tej zajezdni.

W ciągu pół godziny dojechaliśmy do zachmurzonego miasteczka i zastanawialiśmy się jak poszło Beti, Ani, Mery i Kefowi na koniach, bo droga była kręta i przede wszystkim pogoda nie była najlepsza. Chamula to miasto położone dość wysoko, co w ostatecznym rozrachunku skutkowało tym, że chmury które nadciągały nad ten teren spowijały okolicę wilgotną kołderka drobnych kropelek, które wdzierały się pod kurtkę, pod spodnie i moczyły delikwentów z uporem maniaka. Nie spotkaliśmy naszych kowbojów w Chamuli, bo szukanie przystanku zajęło nam tyle czasu, że reszta drużyny już zdążyła obejrzeć to pueblo i rozpocząć drogę powrotną na grzbietach ogarów czy może hucułów (kuców, jak się potem okazało). My rozpoczęliśmy eksplorację miasta od rundki po właśnie zwijającym się targu. Zwijającym się bo godzina była 15:00, a o tej porze każdy liczący się targ dobiega końca i czy sprzedał czy nie sprzedał, każdy handlarz czy handlareczka winna iść do domu. Życia temu gasnącemu wydarzeniu dodał fakt, którego nie potrafiliśmy wyjaśnić nawet z tak fantastyczną znajomością języka hiszpańskiego jaką mamy. Pytanie "que pasa" było zbywane krótkim i ostrym jak cięcie lancetem "no se" i mogliśmy się tylko przyglądać i zgadywać.
W centrum targu pojawiło się kilku gości w czapkach zaganiaczy krów i długimi strzelbami w rękach. Rozmawiali o czymś głośno, kilku z nich pobiegło w nieznanym nam kierunku, a reszta, wydawałoby się, debatuje co dalej robić. Podsłuchiwanie i dopytywanie tłumu na nic się nie zdało, bo nikt tak naprawdę nie wiedział co się dzieje, śmiem podejrzewać, że włącznie z kowbojami trzymającymi dubeltówki. Ale zadyma była i nudę można było czymś zabić. Nagle tłum przesunął się jak wielkie, stugłowe stworzenie pod budynek, który w Polsce nosiłby miano Urzędu Gminy i stanął tam czekając na nie wiadomo co.

Gdyby to nie był Meksyk to doszukiwałbym się sensu tych poczynań, ale przypomniawszy sobie w jakim kraju jesteśmy udaliśmy się w stronę napomkniętego wcześniej kościoła. Ponieważ alkohol jeszcze krążył w naszych żyłach, zupełnie bez pytania weszliśmy do inkryminowanego domu bożego przyłączając się do jakiejś grupy dzięki czemu, totalnie nie świadomie, uniknęliśmy wniesienia opłaty wjazdowej. Dopiero potem zrozumieliśmy czemu ktoś, kto szedł z wycieczką mówił o nas do Pana przy bramie wejściowej "Los Gringos nie są z tej wycieczki"

Wbiliśmy się więc do kościoła, który od samego początku nie sprawiał wrażenia normalnego. Na posadzce rozsypano suchą trawę, co od razu zwróciło naszą uwagę, bo albo ktoś chciał, żeby głośno nie tupać, albo ktoś zrobił to po to, żeby posadzka przypominała prawdziwą ziemię lub w ostateczności gmina niedbała o zasady ostrożności przeciwpożarowej i miała wysokie ubezpieczenie od nagłego spłonięcia. Szczególnie, że wszędzie paliły się świece. Pod ścianami stały figurki świętych, za ołtarzem, którego właściwie nie było, wisiał wizerunek Jana Chrzciciela i wszystko można by zakwalifikować jako improwizacje na temat klasycznej świątyni, gdyby nie ludzie mantrujący na podłodze w drobnych grupkach, trzymający kilka butelek z Colą i Tequilą przy sobie i głaszczący kurę po nogach. Takich grupek w całym przybytku było kilka, a każda mniej więcej powtarzała ten sam schemat. Głośna mantra, cola i kura. Jak się można spodziewać kura nie była tam przyniesiona w celach takich, że chciała się wyspowiadać, bo robiła sobie jaja na mszy, tylko miała posłużyć jako ofiara. Po kilku głasknięciach jej po nóżkach, kiedy czujność została uśpiona w preludium pozornej pieszczoty, ukręcano kurakowi główkę i polewano alkoholem, kilkakrotnie przeciągano ptaka nad świeczkami i mantrowano dalej. Dla zwykłego europejczyka takie praktyki to zwykle gusła, normalnie 4 część dziadów, a dla nich tutaj to normalka, zwykły szary dzień.

Wróciliśmy do domu, zaszokowani tym co widzieliśmy, podzieliliśmy się spostrzeżeniami z resztą drużyny i usłyszeliśmy podobne relacje. Poza tym, że resztę bolały kości i odwłoki od koni a nas nie, byliśmy tak samo zmordowani tym dniem, ale wykrzesaliśmy trochę sił aby przejść się po mieście pijąc co nieco. W jednym z barów zatrzymaliśmy się na małe popitkowo i świętowaliśmy urodziny Beti, pijąc Tequilę, śpiewając Sto Lat, jedząc tort i śmiejąc się do łez. Wieczorem kontynuowaliśmy imprezę w pokoju, co skończyło się lekkim upodleniem, ale okazja była szacowna, więc czujemy się usprawiedliwieni. Wszystkiego najlepszego Beciorku mój Kochany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz