czwartek, 23 października 2008

Kanion de Sumidero i San Cristobal de las Casas

22.10.2008

Miasto Meksyk pożegnało nas rześkim porankiem, niebo było lekko zachmurzone, ale dzień zapowiadał się w miarę słonecznie, gdyż światło przebijało się przez pierzastą zasłonę pokazując gdzieniegdzie kawałki błękitu. Objuczeni naszymi plecakami ruszyliśmy na lotnisko, skąd maszyna typu FOKKER 100 zabrała nas do Tuxcli.

Lotnisko jest usytuowane praktycznie na dzikim stepie i do miasta trzeba jechać dobrych parę kilometrów. Zdecydowaliśmy, że samo centrum nas nie interesuje, więc taksówka zawiozła nas bezpośrednio do sympatycznej mieścinki Chiapa de Corzo, skąd ruszają wyprawy w kanion de Sumidero.

Sumidero - to jeden z największych kanionów w Meksyku, jego ściany sięgają 1200 metrów i płynąc rzeką poniżej robi to piorunujące wrażenie; przypomina, że jesteśmy tylko maleńkim pyłkiem, drobnym detalem przesuwającym się w czasie, właściwie pomijalnym dla kilkusetletnich skał, które trwają i trwać będą.

Zanim jednak wsiedliśmy na łódź oddaliśmy się kulinarnym rozkoszom zamawiając zestaw przysmaków lokalnych w tym peklowanej wołowiny, ośmiornicy w sosie z kolendra, smażonej ryby i krewetek z własnymi nóżkami. Do tego pan kelner rozłupał nam kokosa, wsadził wen słomkę i podał jako drink. Bardzo to smaczne było i dość oryginalne. Po nie za sutym posiłku wsiedliśmy w końcu na łódź i ruszyliśmy w dół kanionu, jak już wspominaliśmy, robiącego wrażenie wiecznego absolutu. Życia temu wszystkiemu nadawała roślinność i zwierzęta, które od wieków zasiedlały te tereny i od wieków sprawiały, że Kanion, mimo iż z litej skały wyrzeźbiony, tętni życiem.
Woda, która płynie w kanionie, a osiąga czasem 200 m. głębokości daje podstawę do życia ryb, gadów i wszelkiego rodzaju roślinności. Dodając do tego, że temperatura przez cały rok sprzyja wegetacji można sobie wyobrazić, iż dominującym kolorem w tym miejscu jest zieleń we wszelkich jej możliwych odmianach. Od jasnej, która poblaskuje na nowych listkach drzew u brzegów wody lub wrośniętych w skalne ustępy, aż po zgniło-khaki na skórze krokodyli, które wylegują się na błotnistym zejściu do wody czekając cierpliwie na jakieś małe zwierzątko, które posłuży za śniadanie lub podwieczorek.
Woda jest ciepła i też w odcieniu zieleni, a wnioskując z ilości wieśniaków łowiących w niej ryby, stanowi główne źródło pożywienia na około 80 kilometrach swojej długości.

Płynęliśmy tym uroczyskiem przez ponad 2 godziny, zachwycając się co i raz nowym spostrzeżeniem i obserwując wszystko to, co nas otaczało, patrzyło się na nas lub chciało bliższych kontaktów mających na celu konsumpcję. Wiatr robił sobie z naszych włosów poletko doświadczalne, a zważywszy na fakt, że płynęliśmy z prędkością pewnie około 80km\h to miał bardzo duże pole (nomen omen) do popisu.

Na końcu kanionu była tama, która wraz z jeszcze 3 tamami w Meksyku dostarcza 3\4 energii dla kraju, więc nie dziwi fakt, że jest wielka. Spadek wody to 800 m i pewnie zrobiłaby na nas wielkie wrażenie, gdyby nas wypuszczono na nią i umożliwiono obejrzenie. Niestety nasz kierowca zawrócił i zawiózł (czy może zapłynął) nas do portu, skąd wyruszyliśmy do San Cristobal de las Casas.

Chcieliśmy złapać stopa, bo z Chiapa nie ma bezpośredniego polaczenia do San Cristobal, ale szczęścia nie mieliśmy i przewędrowawszy około 2-3 kilometrów doszliśmy do autostrady, skąd złapaliśmy busik, który zawiózł nas do większej autostrady, a potem złapaliśmy większy busik, który zawiózł nas do całkiem niemałego San Cristo. Uff.

Cristobal de las Casas to miasteczko urocze, pocięte małymi uliczkami z tysiącem hoteli, hotelików, barów, kafejek, sklepików i innych tego rodzaju przybytków. Skierowane bezsprzecznie na turystę, odnowione i wyglądające w miarę schludnie. Kilka restauracyjek zachęcało nas zapachami i przyzwoicie wyglądającymi kartami MENU, ale na wieczorny posiłek wybraliśmy lokal o prezencji typowo meksykańskiej, z el mariachi w tle. Zamówienie okazało się pyszne, napełniliśmy brzuchy po pachy, wtórowała nam Margerita i Corona co spowodowało ogólny stan ubawienia i radości, po czym wróciliśmy do małego hoteliku niedaleko centralnego placu z nadzieja na przyszły, dobrze zapowiadający się dzień. Chwilę potem zasnęliśmy w błogości, uprzednio pobrawszy ciepłą kąpiel, która nie jest oczywista w tym mieście (a dowiedzieliśmy się o tym szukając hotelu, kiedy paradoksalnie na wszystkich recepcjach bez pytania otrzymywaliśmy informacje, że ciepła woda jest przez 24 godziny i nie tylko jest ciepła ale nawet gorąca - co zapewne musiało było być wierutnym kłamstwem, bo wszyscy wiedzą, że w San Cristo z ciepłą wodą były i są problemy).

3 komentarze:

  1. A zdjec jak nie bylo tak nie ma, chitrusy!:-)
    My też chcemy sobie chociaż z daleka wpasc w zachwyt!

    Buziaki i uściski taaakie ogromne, mordy moje kochane:-)

    Bogula

    OdpowiedzUsuń
  2. Hubi, ucałuj według starego zwyczaju Indian z Ameryki, ziemie, ale w moim imieniu, i powiedz jej ze tęsknie i wrócę, niech na mnie czeka.

    A wy bawcie się dobrze, nauczcie się tego świata, bo zmieni Was na maksa …dużego buziaka!!!!!
    Hania

    OdpowiedzUsuń