niedziela, 19 października 2008

update 19.10.2008

19.10.2008
Mexico City. Hotel Metropol.

Ciężki poranek czasu lokalnego 9:15 (w Polsce 15:15). Powoli wstajemy z łóżek bardzo przyjemnego, czystego hotelu. Wczorajszy wieczór zapowiadał się sympatycznie, mimo opóźnień spowodowanych przez szanowną linię KLM i taki rzeczywiście był. Taksówka z lotniska szybko przywiozła nad do centrum, obiecany szybki prysznic i już po 30 minutach byliśmy gotowi do wyjścia na miasto. Biorąc pod uwagę fakt, że była godzina 0:30 to nieźli z nas wariaci. Wybraliśmy rejon Zona Rosa bo podobno o takiej porze nocy Plac Garibaldiego to nie jest dobry pomysł. W końcu przed nami jeszcze 3 tygodnie wycieczki, a poza tym jesteśmy piękni i młodzi i tacy (przynajmniej, jeżeli chodzi o opcję numer 1) chcielibyśmy pozostać. Zona Rosa to skupisko ulic, gdzie królują restauracyjki, kluby, dyskoteki i gdzie nie jest za drogo, ale też syfu jakiegoś bać się nie trzeba. Przy pomocy słynnej taksówki w postaci zielonego garbusa z białym dachem dostaliśmy się w tamte rejony i zanurzyliśmy się w otchłań smaku Sopa Azteka, Quesadillas i piwa Corona z limonką oczywiście.

Uwieńczeniem wieczoru była wizyta w klubie dla gejów (miasto Meksyk podobno jest rajem dla homoseksualistów - jest ich tu około 3 milionów, choć oficjalnej akceptacji szukać trudno - w końcu to mocno katolicki kraj) o wdzięcznej nazwie, której nie pomnę. Podobno bardzo bezpiecznie i sympatycznie. Zaiste tak było, choć muzycznie powiedzmy sobie szczerze, odbiegało to od naszych upodobań. Ale jeżeli chodzi o upodobania, to nie tylko muzycznie odbiegaliśmy od tłumu zgromadzonego przed sceną, gdzie 3 dragqueen na bardzo wysokich obcasach śpiewały "mamma mia, here i go again..." (w wersji hiszpańskojęzycznej). Chłopaki bawili się przednio i jako element lokalnego folkloru Ameryki Łacińskiej XXI wieku uznajemy to doświadczenie za ważne. Nie byłem ani razu podrywany przez żadnego z chłopaków podrygujących na parkiecie, więc albo jestem nieatrakcyjny wizualnie w tej grupie docelowej albo wypuszczałem jednoznaczne sygnały stojąc tyłem przy ścianie i przyciskając dolną część pleców do muru przez znakomitą porcję wieczoru. Potem wróciliśmy do hotelu i próbowaliśmy zasnąć, ale jak tu zmrużyć oczy, kiedy nasze organizmy myślą, że właśnie zaczyna się dzień...

Nadal 19.10.2008

Organizm nie dał się zwieść naciągniętą na okno zasłoną i obudził nas dokładnie parę minut po godzinie 9 tak, że nie mogliśmy już zasnąć. Wyprawa w teren miała w planie główny plac miasta czyli Zocalo, potem muzeum antropologiczne, a następnie muzeum Fridy. Udało nam się z muzeum antropologicznym, ale potem zmęczenie dało o sobie znać (w Polsce o tej porze było już dobrze po północy), więc na lekkim kryzysie energetycznym zdecydowaliśmy się pojechać do Bazyliki Matki Boskiej z Guadelupe i potem szybko coś zjeść gdzie by, a następnie udać się do hotelu na spoczynek.

Sama Katedra robi wrażenie bo jest wielka, zupełnie nie klasyczna, ale mimo wszystko doskonale widać, że to miejsce przepełnione wiarą. Taką latynoamerykańską wiarą. Trochę przypominała nam kształtem katowicki spodek, ale jest oczywiście dużo bardziej strojna w złoto, obrazy, krzyże oraz inne symbole i nigdy nie odbywał się w niej festiwal Metal Mania. Msza po hiszpańsku sprawiła, że co najmniej połowa z grupy lekko przysypiała i tylko na "przekażcie sobie znak pokoju" tłum się ożywił, gdyż w Meksyku należy pozdrowić wszystkich, których ma się w zasięgu ręki (ale odejście na 10 metrów od swojego stanowiska też jest mile widziane), zatem trwało to wszystko dłużej niż by nam się mogło się wydawać. Po zakończeniu mszy przeszliśmy szybko do najbliższej knajpy, gdzie zamówiliśmy to, na co akurat było nas stać (nie udało nam się do tego czasu wymienić zbyt wielu dolarów na peso), a ponieważ knajpa nazywała się "ZENON" uznaliśmy, że jest na tyle swojsko, iż niczym nie musimy się przejmować. Podano nam SOPE de POLLO lub de CHORIZO i oczywiście ostre salsy z zielonych papryczek. Jedzenie nie było wyśmienite a gwoźdź do trumny przybiły dwa niczego sobie nie robiące karaluchy, które wyszły zza talerza jakby właśnie miały w najbardziej naturalny sposób zaafiszować swoją obecność głośnym "tup, tup, tup". Nikt oprócz nas nie zwracał na nie uwagi, więc doszliśmy do wniosku, że są to pupile właściciela i zabicie ich gazetą mogłoby zaskutkować wyrzuceniem nas z lokalu w najlepszym przypadku, a w najgorszym obicie fizisu czymś znaczenie twardszym niż kawał kija.
Zniesmaczeni powróciliśmy do hotelu. Jutro Teotihuacan.

3 komentarze:

  1. KOCHNI ZAKOCHANI :))

    Widzę, iz nieźle się bawicie, całe szczęście że macie czas na pisanie bloga:) Przynajmniej w pracy mi się nie nudzi;))
    Ja siedzę właśnie w biurze (duszno jak cholera) i zazdroszcze Wam tej podróży!!
    Trzymajcie się mocno i opisujcie wszystkie ciekawe historie:))
    Czytam i wchodze na blog'a jak tylko mi czas na to pozwala.
    Buziolki

    OdpowiedzUsuń
  2. czerwono-żółte skarpetki pokryły miasto. Jesień. Cholera by ją wzięła.
    Hubi, dlaczego nie było Cię wczoraj na próbie !!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ola - czytaj dalej bo po to piszemy.
    Maniek, sory ze nie dalen rady na probe, ale uciekl mi samolot

    OdpowiedzUsuń