poniedziałek, 27 października 2008

Panajachel dzien drugi.

27.10.2008
Panajachel dzień drugi.

Dziś pobudka była w miarę późno, jak na standardy tej wycieczki. O 9:00 byliśmy na nogach krocząc powolnie na śniadanie w jakimś ładnym miejscu. Panajachel to miasto typowo turystyczne. Główna ulica to same małe sklepiki i hoteliki, które jeszcze o tej porze roku nie są przepełnione ludźmi, bo sezon zaczyna się jednak tutaj dopiero w grudniu, ale już widać charakter tego bardzo urokliwego miejsca. Uroku miastu nadaje jezioro i trzy wulkany pnące się ponad wodą. Jezioro Atitilan jest czyste, otoczone zielenią i jeżeli ktoś myśli o spokojnej emeryturze w ciepłym kraju, to śmiało możemy polecić właśnie tę okolicę, bo rzeczywiście zapiera ona dech w piersiach przy pierwszym spojrzeniu. Przy drugim też.

Jako jedyną aktywność tego dnia postanowiliśmy uczynić wycieczkę łódką do 3 miast wokół jeziora. Santiago Atitlan, San Marco i San Pedro. Wszystkie trzy położone nad samą wodą i wszystkie trzy są bardzo inne i mające swój własny charakter.

Negocjacje dotyczące środka transportu trwały od 9:00 do 11:00 i po ustaleniu ceny za całą łódkę o godzinie 11:30 byliśmy gotowi do wypłynięcia. Marina - bo tak się nazywała nasz łajba - pamiętała jeszcze pewnie czasy ludów prekolumbijskich, ale sprawdziwszy, czy aby nie cieknie coś z zewnątrz do wewnątrz założyliśmy kapoki i ruszyliśmy do Santiago. Dzień tego dnia był śliczny, słońce paliło nam skóry a łódka przecinała fale tak szybko jak umiała, czyli niezbyt szybko. Mimo tego radość jaka nas opanowała udzielała się i wymnażała aż wreszcie poczuliśmy dogłębnie, że jesteśmy na wakacjach. Było ciepło, płynęliśmy łodzią motorową, w tle piękne widoki gór i drzew wszelkiej maści, rybacy pozdrawiający nas machnięciem ręką i świadomość tego, że jest nam tu bardzo dobrze. Tak właśnie spędziliśmy godzinę na łodzi płynąc do pierwszego miejsca wypadowego. Miejsca, gdzie w kościele mieszają się znów szamańskie praktyki z religią katolicką i gdzie obok figurki bożka nie wiem czego wisi zdjęcie naszego Jana Pawła. Potem poszliśmy odwiedzić Maximona, czyli wędrującego od domu do domu drewnianego figurka, którego lokalni ludzie czczą, poją tequilą i dają papierosy. Przez okrągły rok Maximon mieszka w jednym z domów a lokalesi opiekują się nim i cały czas siedzą z nim w sieni. Amazing.

Kolejna wyspa to San Pedro. Niczym w sumie niewyróżniająca się sceneria, miasto jak wiele w Gwatemali więc wypiliśmy Pina Colada, Ania potańczyła salsę z kelnerem i popłynęliśmy do San Marco, które okazało się schowanym w dżungli bardzo małym miasteczkiem z wieloma, postawionymi z drewna, przyjemnymi hotelikami nad wodą. Przyjemne, spokojne miasteczko, gdzie na starość można by kupić taką chatkę, mieć dostęp do Internetu i nie robić nic oprócz oglądania wulkanu, jeziora, jedzenia ryb i opalania rubasznego ciała.

Popłynęliśmy szybciutko do Pana, razem z Kefem wykąpaliśmy się w Lago Atitlan ale szybko, bo jezioro nie było zbyt cieple.
Wieczorem jeszcze znaleźliśmy busika, który w dniu następnym zawiezie nas do Rio Dulce, skąd łodzią popłyniemy do Livingston.

Ten dzień był taki dość wakacyjny. Niespiesznie wynajęliśmy łódź, niespiesznie zrobiliśmy trzy miasta położone nad jeziorem, niespiesznie zjedliśmy kolację i niespiesznie dokończyliśmy rozmowy na balkonie popijając kolę z rumem. Następnego dnia niespiesznie będziemy musieli wstać o 5:30, żeby wsiąść do busika o 6:00.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz