środa, 29 października 2008

Droga z Livingston do Flores.

29.10.2008
Droga z Livingstone do Flores.

Rano obudziliśmy się jeszcze przed budzikiem i poszliśmy na spacer po mieście, bo wieczorem już właściwie nic nie zobaczyliśmy, poza tym stan naszych żołądków nie pozwalał na większe zwiedzanie miasta, a do tego wszystkiego padał deszcz i zrobiło się niezmiernie wilgotno. Poranek zapowiadał się dość łagodnie i w miarę słonecznie, więc z Beti powędrowaliśmy sobie główną trasą aż do końca, gdzie napotkaliśmy czarnego mieszkańca tej miejscowości o wdzięcznym imieniu Polo, który zagadnął nas i od słowa do słowa opowiedział w pigułce całą historię czarnoskórych mieszkańców Livingston.

Okazało się, że człowiek ten jest nauczycielem w lokalnej szkole, że studiował w USA i wie dość dużo o Polsce jak na przeciętnego mieszkańca Gwatemali. Idąc przez wioskę opowiadał nam o huraganach nawiedzających ich wybrzeże, o tym, że ludność latynoamerykańska nie trzyma się z ludnością czarnoskórą razem i że jego przodkowie pochodzą z Karaibów oraz że ich czarnoskórość nie ma nic wspólnego z ludnością afrykańską. Pokazał nam rozsypujące się chaty, sierociniec i zwykłych ludzi żyjących w wiosce. Cieszył się, że może to wszystko komuś pokazać, bo mówił że ostatnim razem kiedy zawędrowali do niego Niemcy nawet nie chcieli wejść do jednego z domów. Po pokazaniu nam kościoła (ich ksiądz jest także wioskowym szamanem) powiedział, że prześle nam 1-2 płyty z ichniejszą muzyka i mając nadzieję, że właśnie tak się stanie poszliśmy odebrać bagaże i wsiedliśmy do łodzi, która miała nas zawieźć do Rio Dulce. Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć parę zjawisk turystycznych, które nic nie traciły ze swojej atrakcyjności, mimo iż były odwiedzane przez wszystkich przybyszów od bardzo wielu lat.
Nasza łódź nie należała do najlepszych jeżeli chodzi o jakość, mam też wątpliwości czy kiedykolwiek w ogóle stała przy takiej łodzi, ale spełniała nasze wymagania - słowem - płynęła. I to płynęła dość szybko, na tyle szybko, że po 30 minutach wakacyjnego żeglowania dopłynęliśmy do miejsca, gdzie występują wody termalne i można się zanurzyć w ciepłym źródle wypływającym ze skal. W tym momencie Michał przypomniał sobie, że zapomniał wyciągnąć ze skrytki w naszym hoteliku pieniążków i dokumentów. Jak ogólnie wiadomo, bez pieniędzy i dokumentów podróżowanie jest raczej niemożliwe, więc rozpoczął namawianie Pana kierowcy łódki na szybki powrót do Livingston po te, jakże ważne, rzeczy. Pan nie dał się długo namawiać, ale zaznaczył, że to będzie kosztować dodatkowe 200 quetzali i po wręczeniu tej sumy chłopaki wsiedli do łodzi i ruszyli w podróż sentymentalną.
My, dzięki temu, mieliśmy jakąś godzinkę na to, żeby wykąpać się w śmierdzących siarkowodorem źródłach i poleżeć na dość prymitywnym, jak wszystko w tym kraju, pomoście. Skorzystaliśmy z tej okazji szybko, bo słońca zawsze nie za wiele i jak dłudzy wywaliliśmy się na deski po zamoczeniu się w dobroczynnych, gorących wodach.

Słoneczko leciutko wyglądało zza chmurek powoli barwiąc nasze wyrzeźbione ciała na brązowo lub czerwono, zależnie od tendencji pigmentacyjnych. Michał zjawił się z dobrą wieścią o odnalezieniu portfela i paszportów tak więc cali uradowani popłynęliśmy dalej. Odcinek rzeki Rio Dulce, który przepłynęliśmy, to 42 kilometry zmieniającego się koryta od wąskiej rzeczki aż po bardzo szerokie rozlewisko. Ponieważ wszystko otoczone jest dżunglą, całe życie brzegowe toczy się z biegiem rzeki. Rzeka jest jadalnia, bawialnia, łazienką oraz drogą do pracy i domu. Rzeka daje pracę, daje jedzenie, ale potrafi odebrać wszystko, bo domy stoją dokładnie w styczności z woda. W razie podniesienia stanu wody, rzeka wlewa się do domostw przez próg, okna i między szparami w dachówkach. Chatki nad brzegiem miały różne kształty - od bardzo skromnych, w których nie było właściwie drzwi ani okien, aż po takie, obok których stał 30 metrowej długości jacht, przy którym zastanawialiśmy się co jest droższe - hacjenda czy łódka.

Przepłynęliśmy do miasta Rio Dulce oglądając jeszcze po drodze miejsce, gdzie rośnie niezliczona ilość nenufarów. Na brzegu znaleźliśmy transport do samego Flores i zasnęliśmy w autobusie zmęczeni dniem poprzednim i połową obecnego. Autobus przybił do terminalu niestety w mieście Santa Helena, a nie w samym Flores. Przy luku bagażowym podczas wyładunku dopadła nas grupa taksówkarzy tak namolnych jak zgłodzone hieny i prawie czuć było fizyczną przemoc z ich strony. Zaburzyli moją strefę bezpieczeństwa zbliżając się do mnie na kilkanaście zaledwie centymetrów i to od tyłu, co normalnie skutkuje tym, że staje się agresywny. Tym razem tylko zachowywałem się zamaszyście i gdyby nie refleks jednego z kierowców-naganiaczy zostałby uraczony moim plecakiem, który to bardzo szerokim ruchem zakładałem sobie na plecy. W takich sytuacjach najlepiej wejść między ludzi i odczekać chwilę próbując dopytać się o szczegóły dalszej podróży. Tak zrobiliśmy. Weszliśmy na sam dworzec autobusowy i wykorzystując chwilę dopytaliśmy się o cenę taksówki do Flores, o możliwość podroży do Chetumal i nakarmieni informacjami zawołaliśmy taxi płacąc dokładnie tyle, ile, wg. uzyskanych wcześniej informacji, powinniśmy.
Hotelik był sympatyczny, kolacja smaczna a Pina Colada rozmiarów monstrualnych. Jutro Tikal.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz