wtorek, 21 października 2008

Teotihuacan i klatwa Quetzalcoatla

20.10.2008
Mexico City
Dzień zapowiadał się chmurzycie, ale okazało się, że ta iluzja była spowodowana faktem, iż nasze okno hotelowe wychodziło na tzw. studnię, czyli cztery pionowe ściany pod kątem prostym na wysokość kilku ładnych pięter. My byliśmy ulokowani na samym dole i podobnie jak u nurków dochodziła do nas tylko nieliczna ilość promieni słonecznych. Zmyleni tą informacja założyliśmy polary i ruszyliśmy w drogę. Przepocenie przyszło szybkim truchtem. Do marszu przygrywały nam kiszki, które na szczęście nie dały o sobie znać tak, jakby mogły po wczorajszych przeżyciach kulinarnych, a w głowach, w postaci połączeń pewnej ilości synaps, mimo wszystko cały czas pozostawał pejoratywny obraz smaku i zapachu przybytku u Zenona.

Koło metra Hidalgo szybciutko zjedliśmy kanapkę z kawą w Starbucksie (zdecydowaliśmy, że dla zdrowia psychicznego musimy wrzucić coś z pozornie czysto wyglądającej kuchni) i pojechaliśmy na dworzec północny, skąd odchodzą autobusy do Teotihuacan. Na kilka przystanków przed dworcem żołądki trójki z nas uznały, że czas nas przegonić i że dawno nie biegliśmy na 400 metrów z przeszkodami. Przy samej stacji północnej przeszkodą do biegu było monstrualne ściśniecie pośladków jako kontrakcja na atak, który właśnie się toczył w trzewiach. Powolnym, a jednak tak szybkim, na ile pozwalały zwieracze biegiem ja, Mery oraz Michał posunęliśmy się w stronę toalet i już za kilka, bardzo długo trwających chwil, oddaliśmy salwę honorowa na cześć Zenona i spółki. Bitwa była nierówna, wszyscy przegrali przynajmniej 2:0, a Mera jeszcze przez kilka kolejnych minut kolorem przypominała pergamin i była równie wiotka. Zakupiliśmy coś, co farmaceuta podał po przedstawieniu mu problemu jako DIAREA i cała trójka zażyła po jednym proszku, popiła colą i wodą, a następnie Mera została wezwana do toalet na dogrywkę, która to czynność oczywiście była skazana na porażkę.

Autobus miał nas zawieźć na miejsce w ciągu około godziny, ale droga okazała się, powiedzmy sobie szczerze "gówniana" nomen omen, jako że tym razem ja zostałem wezwany na drugą część rozgrywki i wezwanie to było typu "nie cierpiących zwłoki", a nie byłem pewien, czy w tym autobusie była toaleta. W odruchu paniki poprosiłem Kefa, żeby zapytał kierowcy, czy na końcu pojazdu jest kibelek i czy można by go otworzyć. Szybko otworzyć. Okazało się, że można i dzięki Bogu, bo ludzie jadący autobusem wydawali się być przyjaźni a musiałbym im zrobić straszne świństwo, gdybym został jeszcze minutę na swoim miejscu.

Z tyłu pojazdu na szczęście jest silnik, który skutecznie zagłuszył erupcje Etny powtarzaną kilkakrotnie. Miasto zostało uratowane, mieszkańcy przeżyli...

Po drodze trafiło nam się także posłuchać barda z Meksyku rodem, piewcę wszystkiego co latynoamerykańskie, wychwalacza mañany i fanatyka gitary. Na szczęście umiał śpiewać i umilał nam drogę przez jakieś 20 minut przypominając najbardziej znane z meksykańskich przyśpiewek, akompaniując sobie na gitarze. To bardzo ciekawa alternatywa dla radia szczególnie, że gość śpiewał rzeczywiście bardzo ładnie.

Dojechaliśmy do Teotihuacan - miasta, o którym wiemy, że było jednym z największych na świecie w ówczesnych czasach. Prawie 200 000 osób, gigantyczne piramidy, szeroka na kilka metrów "Droga Śmierci" i zapierające dech w piersiach budowle. Około 600 roku naszej ery miasto to wyludniło się, mieszkańcy uciekli, a cały teren zarósł roślinnością niską i drzewami. Aztekowie, którzy przybyli tu kilkaset lat potem, nazwali to miejsce właśnie TEOTIHUACAN co tłumaczy się na "Miasto w którym ludzie stali się bogami" i czcili je jako punkt, w którym zaczął się ich świat.

Przewodniczka przegoniła nas po wszystkich najważniejszych elementach miasta i dobrze, bo sami nie wiedzielibyśmy gdzie iść i co oznaczają wszystkie inskrypcje oraz malowidła na ścianach.

Wdrapaliśmy się także na piramidę księżyca oraz słońca. Pogoda, która w hotelu wydawała się paskudna okazała się przewrotna i pokazała nam słoneczna buźkę, która opalała nas sowicie, szczególnie że byliśmy na wysokości 2300mnpe. Taka wysokość nie przeszkodziła bogom do wezwania Kefa na pierwszą porządną rundę walki, co ogłosił nam niemo, pokazując w biegu kierunek "łazienka" i oddalił się z prędkością Ireny Szewińskiej wygrywającej medal na Olimpiadzie w 1968r (złoty medal na 200 m. w Meksyku). Kontynuowaliśmy naszą wycieczkę z dobrymi humorami bo i słonce święciło i wydawało nam się, że klątwa, na którą w Egipcie mówi się "zemsta Tutanhamona" już powoli mijała ( choć Beti udało się zbezcześcić piramidę Słońca, zaraz potem, jak uznała, iż nie da rady zejść na dół i zmuszona została pozostawić co nieco za rogiem. Bogowie jej wybaczą. Wiedzą doskonale, że z silną sraczką nie wygrasz, nawet jeżeli masz bardzo wyćwiczone zwieracze. Mówią, że Bogowie nie śmieją się do nas, ale z nas. W tym momencie musieli mieć wesołe miasteczko…).

Niestety miejsce dawnego kultu poprosiło także o ofiarę. Schodząc z piramidy słońca zauważyliśmy człowieka leżącego na ziemi i kilka osób wokół niego. Człowiek ten prawdopodobnie dostał zawału, o czym mogłaby świadczyć bardzo sina twarz i brak oddechu w momencie kiedy do niego doszliśmy.

Masaż serca oraz sztuczne oddychanie na niewiele się zdawały, więc zdecydowaliśmy się znieść tego mężczyznę na dół piramidy, gdzie za 5 minut podjechała karetka i przybyli sanitariusze. Akcja ratunkowa nie przynosiła rezultatu w efekcie czego przeniesiono człowieka do ambulansu gdzie kontynuowano reanimacje. Nie mogliśmy więcej pomoc więc oddaliliśmy się w stronę autobusu powrotnego, ale doszły nas informacje, że nie udało się uratować tego mężczyzny. Smutne wydarzenie dało nam do myślenia nad kruchością naszego istnienia, że można wybrać się któregoś dnia na wycieczkę i już z niej nie powrócić. Oczywiście dziś jesteśmy młodzi i w pełni sił, a wejście na 80 metrową piramidę w 27 stopniowy dzień jest dla nas męczące, ale nie stanowi zagrożenia. Dla tego, około 60 letniego turysty, okazało się to zbyt wiele. Może rozrzedzone powietrze, może zbyt wysoka temperatura, może ciśnienie, a może po prostu przyszedł na niego moment. Na szczęście wśród podróżników był ksiądz, który udzielił mu rozgrzeszenia jeszcze zanim tamten stracił finalnie przytomność, więc przynajmniej tam, po drugiej stronie na wejściu będzie miał łatwiej.

Powrót do hotelu nie obfitował w niezwykłe wydarzenia. Kupiliśmy tequilę, która zaimpregnowała nasze żołądki na noc, dzięki czemu następnego dnia mogliśmy spokojnie wypić kawę i zjeść coś na śniadanie.

Zanim jednak oddaliśmy się w objęcia Morfeusza, udaliśmy się na 2 godziny na plac Garibaldi gdzie tłumnie zgromadzeni El Mariachi grali swoje, jak zwykle zaczepiali turystów i umilali chwile zakochanym, pogniewanym, pijącym i tańczącym. Grupki złożone z kilku muzyków (gitary, skrzypce, trąbki i gitary basowe) kręciły się po placu szukając klienta. O dziwo zawsze znajdowały, bo plac Garibaldi nie jest tylko dla turystów, przyjeżdżają tam też lokalesi, którzy chcą chętnie zapłacić, żeby posłuchać grajków. Przedostaliśmy się przez plac bezboleśnie i zawitaliśmy do knajpy „Guadalajara de la Noche”, gdzie odbywał się pokaz folku meksykańskiego. Trochę to plastykowe i pod publiczkę, ale warto było zobaczyć, bo jakby sztuczne to nie było to właśnie tak wyobrażamy sobie Meksyk. Mariachi grający i śpiewający "La Cucaracha", panie wytupujące rytm najbardziej popularnych evergreenów tego rejonu oraz zainscenizowana walka kogutów, które wyglądały jakby rząd meksykański płacił im od 10 lat emeryturę i dziobanie swojego zioma przychodziło im z trudem, poza tym brak piór sugerował, że albo już się nadziobały w swoim życiu albo mają nużycę. Wróciliśmy do pokoju hotelowego i przy szklaneczce agawówki omówiliśmy dzień i ustaliliśmy, że rano pojedziemy do Taxco. Do miasta kolonialnego, które słynie z wyrobów ze srebra, a poza tym jest bardzo sympatycznym sposobem na ucieczkę z wielkiego Meksyku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz