czwartek, 6 listopada 2008

Tulum i lot na Kube

06.11.2008
Przez ostatnie 5 dni robiliśmy to, co można się spodziewać po zmęczonych turystach, którzy zawitali na bajecznie niebiesko-zielono-palmową plaże. Słowem - NIC. No, może nie do końca nic, bo nasz standardowy dzień na plaży w Tulum wyglądał następująco. Pobudka o godzinie około 9:00, śniadanie (w tempie nabijanym przez słyszane zza niskiej wydmy fale morskie leniwie dobijające do brzegu po spokojnie przespanej nocy), kokos z palmy obok, ananas z małego sklepiku w mieście, kawa z mlekiem i opanowujące powoli ciepło słoneczne oraz promyki bawiące się w esy-floresy na naszych skórach przy pomocy cienia liści wspomnianej wcześniej palmy. Limonki zamiast cytryn, krewetki zamiast ziemniaków i świeży sok z wyciśniętych przed chwilą pomarańczy (wbrew nazwie o skórce w kolorze zielonym a nie pomarańczowym). Tak właśnie wyglądała pobudka, a potem schemat powtarzał się właściwie codziennie, bo ruszaliśmy na plażę, której gładkość można przyrównać do pomarszczonego aksamitu, a kolor wody do rozświetlonego opalu przechodzącego w zielonkawy. Przejrzystość wody była na tyle złudna, że płynąc w masce mieliśmy wrażenie, iż dno jest zaraz pod nami, na wyciągnięcie ręki, a gdy chcieliśmy to sprawdzić okazywało się, że jest co najmniej 2 metry niżej.

Słońce było sympatycznie niemiłosierne i opalało tak, jak powinno opalać słonce na Karaibach. Na brązowo i przez filtr 50. Wylegiwanie się na plaży męczy, więc co jakiś czas spocone postacie podnosiły się wolno i podchodziły do ulokowanego w pobliżu baru z liści palmowych mówiąc "una cerveca con limon, por favor " albo mniej skomplikowane "piwo" i z uśmiechem na twarzy oraz butelczyną w dłoni powracały na kocyk oddać się grillowym praktykom słonecznym.

Jednego dnia popłynęliśmy ponurkować w maskach przy rafie, ale o tej porze roku (takie mamy przynajmniej wrażenie) rafy nie są porywające i ryb w nich tyle co kot napłakał, roślinki jakieś takie blade, a woda słona jak żona Lota już po słynnej przemianie. Takie pół dnia powoduje silne zgłodnienie i spragnienie. Musieliśmy dawać tym pierwotnym instynktom folgi i jak tylko pojawił się choć cień głodu lub spragnienia od razu kierowaliśmy swe kroki do pobliskiej restauracyjki, która serwowała fantastyczne potrawy kuchni meksykańskiej za przystępną cenę. Wiec i fajitas i quesadillas z sosem guacamole smakowało tam rewelacyjnie, szczególnie, że głodu nie wolno ignorować, a zasadzie tej służyliśmy bez najmniejszego wyjątku.

Ośrodek, który nas gościł był naturalnie piękny, bo domki z drewna idealnie komponowały się z piaskiem, na którym były postawione, zamykane tylko na małą kłódeczkę stanowiły perfekcyjne rozwiązanie dla takich budżetowych podróżników jak my. Z żalem opuściliśmy to miejsce, choć poranek ostatniego dnia pożegnał nas lekko zachmurzonym niebem, co w sumie nas cieszyło, bo oznaczało to, iż zużyliśmy dokładnie tyle pogody, ile się dało.

Lot na Kubę trwał około godziny, więc zanim się zdążyliśmy obejrzeć już byliśmy w Hawanie.

Listopad to czas, kiedy Karaiby odwiedzają huragany. W tym roku żaden duży do Hawany nie zawitał, ale pogoda w tym dniu nie była najlepsza bo i gorąco i wilgotno, a wieczorem zaczął padać deszcz.

Kuba przywitała nas właśnie taką aurą, ale wiedzieliśmy dokładnie, że to tylko taka przykrywka, bo tak w głębi duszy chciała nam powiedzieć zupełnie cos innego. Chciała nam powiedzieć 'Witajcie w stolicy kolonialnych rozkoszy lat 30 i 40 ubiegłego stulecia, gdzie kreolskie piękno kwitnie na każdym krawężniku, a urodziwe, dwudziestokilkuletnie Kubanki zwijają aromatyczne cygara na wewnętrznych stronach ud'.
Tak właśnie chciała Kuba nas powitać, tylko zabrakło jej farby do wymalowania właśnie takiego transparentu. W zamian dostaliśmy do rozwiązania zagadkę kubańskich Peso, których jest tu dwa rodzaje. Pewnie historia jest znana, ale dla tych, którzy nie wiedzą - szybkie wytłumaczenie.

Obowiązującą walutą jest Peso Wymienialne, zwane tu C.U.C. i przeliczane do dolara w stosunku 1:0,89 minus prowizja za wymianę - 10%, co daje de facto kurs 1:0,8. Czyli za 100$ dostajemy 80CUC. Fantazja. Jest jeszcze peso krajowe, nazwijmy je w ten sposób. Na jedno CUC wchodzi około 24 peso lokalne, ale zwykły turysta nie może go wymienić, bo to peso służy tubylcom do zarabiania, opłacania codziennych spraw i do jeżdżenia autobusami. No i tu zaczyna się problem, bo o ile żarcie można kupić za CUC, tak autobusem za CUC pojechać się nie da. Widać Fidel nie chce, żeby turyści jeździli środkami komunikacji publicznej (która nota bene kosztuje 0,4 krajowego peso, czyli 1\50 dolara, czyli około 6 groszy, czyli prawie nic) i żeby się walali taksówkami. A my nie chcieliśmy się walać taksówkami i chcieliśmy tak jak Ci, co tu mieszkają, jeździć zatłoczonymi chińskiej produkcji autobusami. Dlatego udało nam się zdobyć 10 krajowych peso i teraz misją było rozmienienie tych pieniędzy na drobne, bo przypominam, bilet kosztuje 0,40 peso. Nikt z zapytanych na ulicy ludzi, ani kelnerów w restauracji, nie chciał nam rozmienić tych pieniędzy zasłaniając się w gruncie rzeczy nie wiadomo czym i twierdząc, że takie transakcje to należy robić w bankach.

Klątwa ulicznego kurczaka, którego zjedliśmy na prędce w Playa del Carmen, gdzie po drodze przez 30 minut przebywaliśmy, dopadła Beti i 3-krotnie musiała ona nadawać audycję do wielkiego ucha, co zaskutkowało osłabieniem i otrzymaniem cieplej herbaty oraz dawki Stoperanu. Woda na herbatę udostępniona została przez właścicieli posesji, w której się zatrzymaliśmy w Hawanie. Posesji wyglądającej jak willa z lat 40-tych, z piękną werandą, wielkimi schodami i pierwszym piętrem, na którym ulokowane były dwie sypialnie o wielkości niedużego salonu, w których mieliśmy przyjemność spać.

Jeszcze tylko dwa krótkie słowa o samym domu, bo zmęczenie powoduje, że nie trafiam w klawisze.
Nasze lokum na Kubie to dwupiętrowa willa z pięknymi, marmurowymi schodami, patio i ogrodem zimowym, a wszystko na bardzo wysokim, kolonialnym poziomie, choć widać, że pewne elementy są nowsze, ale starano się zachować wspomniany klimat. Pokoje przestrzenne, z porcelanowymi figurkami na toaletkach drewnianych i wielkich łożach. Jadalnia ze stołem na 12 osób, szerokie przejście z jednej strony na patio, z drugiej do ogrodu zimowego. Wszystko utrzymane w schemacie lat 30-40 i znając historię Kuby po trosze wydaje się, że wcześniej mieszkał tu jakiś bogaty przedsiębiorca, a po nacjonalizacji właściciel został przegoniony na cztery wiatry i wprowadzili się doń ludzie z odpowiednimi papierami. Obecni zamieszkujący chyba właśnie mieli takie papiery, szczególnie, że pan domu chwalił się, iż studiował 4 lata w Leningradzie. I mówił po rosyjsku w stopniu zadowalającym. Nie ujmowało to jednak niczego z uroku Państwa właścicieli, którzy roztoczyli nad nami opiekę nie tylko w postaci dachu nad głową, ale także kilku opowieści, kilku dymków cygara i łyków rumu Kubańskiego (znaczy my stawialiśmy te używki, ale oni się chętnie podłączali). Obsługa naprawdę miła, ale za 25 Euro za dobę tak właśnie chyba być winno, więc przez 4 kolejne dni rozkoszowaliśmy się oryginalnymi wnętrzami i obecnością prawdziwej, choć w miarę zamożnej, kubańskiej rodziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz